Piękne, zabytkowe, bogato zdobione kościoły - niektóre już z daleka oznajmiają swoją obecność wysokimi wieżami i błyszczącymi kopułami; inne, schowane skromnie w wąskich uliczkach spokojnie czekają aż ktoś je odkryje. Główne place, tętniące życiem, wypełnione są grupami turystów pędzącymi by zdążyć zrobić wszędzie zdjęcia, głosy przewodników mieszają się ze sobą... Ale wystarczy skręcić w boczną uliczkę, zwolnić nieco kroku by poczuć, że są miejsca gdzie czas się zatrzymał. Podwórka, na których nic nie zmieniło się od wielu lat, może tylko tynk na ścianie nieco już pobladł i odpadł w kilku miejscach. Tu i ówdzie zachowały się jeszcze socjalistyczne plakaty czy satorator-automat sprzedający wodę sodową z bąbelkami lub bez. Samochody pamiętające złote lata radzieckiej myśli technicznej. Pochylone staruszki w kolorowych chustach na głowie idące powoli po brukowanych chodnikach. I tylko słowa "bo gdzie jeszcze ludziom tak dobrze jak tu" straciły nieco na aktualności bo bieda we Lwowie widoczna jest na każdym kroku. Zapijana na pociechę trunkami rozlewanymi do kubeczków, na ulicznych ławeczkach, w krzakach gdzieś w parku, samotnie i w towarzystwie. Ale jednego ludziom odmówić nie można - życzliwości. Chętnie wskazują drogę, opowiadają o polskich korzeniach, wielu świetnie mówi po polsku, a nawet jeżeli nie - i tak zatrzymają się na chwilę by pogadać. A że nie ma ciepłej wody? Ot, Lwów - odpowiada z uśmiechem gospodyni akademika w którym mieszkaliśmy - dobrze, że chociaż zimna jest. Bo tutaj w większości dzielnic jest to towar luksusowy i płynie w rurach jedynie w określonych godzinach. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić - do dziurawych ulic, których nikt nie nadąża ani nawet nie próbuje nadążać łatać, do wolnej amerykanki panującej na drogach gdzie nie obowiązują żadne zasady; do tego, że zielone światło na przejściu dla pieszych nie oznacza że za chwilę nie wjedzie na nie rozpędzony kierowca i nawet ludzik na znaku "przejście dla pieszych" ostrożnie stawia kolejny krok; czy do tego, że jazda taksówką zapewnia więcej wrażeń niż kolejka górska. Takie terminy jak "udzielenie pierwszeństwa przejazdu", "droga jednokierunkowa" lub "ograniczenie prędkości" nie istnieją w słowniku lwowskiego kierowcy. Doskonale wyjaśnia to stan większości samochodów i tramwajów noszących ślady niejednej drogowej stłuczki. A bieda i brak przepisów oznaczają niechybnie korupcję; policja, celnicy - magiczne dolary pozwolą ominąć długą kolejkę na granicy i pozytywnie zakończyć kontrolę drogową. Nic więc dziwnego, że nie jest łatwo zostać pogranicznikiem - trzeba mieć mnóstwo pieniędzy i jeszcze więcej znajomości, i to aż w Kijowie, mówi nam taksówkarz zatrzymując się przed progiem zwalniającym na szosie międzynarodowej. Komu przyszło do głowy je tu stawiać? Dowiadujemy się, że to celnicy mieszkający w przygranicznych wioskach, wracając ze służby niejdnokrotnie na podwójnym gazie powodowali śmiertelne wypadki, więc mieszkańcy chcąć zmniejszyć ryzyko zmusili ich do wolnej jazdy. Ot, Ukraina.
Potężny, odnowiony gmach opery jest dziś najbardziej reprezentacyjnym zabytkiem Lwowa i zarazem dobrym początkiem zwiedzania miasta. To tutaj znajduje się Prospekt Svobody - długi bulwar, przy którym swoją siedzibę mają najbardziej luksusowe sklepy i nieliczne porządne i, co za tym idzie, drogie hotele. W ogródku po drugiej stronie wypijemy najlepsze ukraińskie piwo przy dźwiękach granej na żywo muzyki. Przygrywający na keybordzie skoczne i najwyraźniej niezwykle popularne melodie "artysta", oraz jego śpiewający kolega ubrany w skórzany płaszcz przywodzą na myśl czasy, gdy w naszym kraju sukcesy święciły programy rodzaju "Disco Relax". Tu jednak tego typu piosenki wciąż są popularne, i można je usłyszeć na każdym kroku. Tuż obok rząd straganów z pocztówkami, starociami i pamiątkami - można tu kupić chorągiewkę z flagą ukraińską, z herbem klubu sportowego, a nawet wyblakłą już na słońcu amerykańską. Turyści zatrzymują się, częściej tylko oglądają niż kupują, a sprzedającym czas mija na opróżnianiu kolejnych kubeczków w cieniu drzewa. Takich targów staroci jest we Lwowie więcej - ten najsłynniejszy, krakowski, udało nam się odwiedzić dopiero po jego zamknięciu. Rzędy blaszanych budek, straganów i kiosków z pewnością zburzyły pierwotny charakter tego miejsca i dziś przypomina ono bardziej Stadion Dziesięciolecia niż pchli targ. Na tym pod pomnikiem ..... z kolei znaleźliśmy książki sprzed ponad stu lat, kolekcję znaczków pocztowych, widokówki wysłane niegdyś rodzinie z pobytu w Poznaniu, stare znaczki wojskowe obok tych "made in china" a także przewodniki w kilku językach, plany miasta i... długopisy. Wracając, w pobliżu opery napotykamy natomiast stragany z pamiątkami dla turystów: koszulki, kufle, magnesy na lodówkę, i oczywiście słynne matrioszki. A że dla każdego coś miłego, my decydujemy się spróbować tutejszego przysmaku czyli parówki w cieście, która okazuje się być doskonałą zakąską do piwa. Godne polecenia są zresztą i inne typowe dania ukraińskie - barszcz w wielu odmianach, pierogi z najróżniejszymi farszami, przy czym szczególnie warte polecenia są te z kartoflami, pielmieni przypominające nasze uszka do barszczu z mięsem, czy zupa na wodzie od kiszonych ogórków z dodatkami, czyli popularna i niezwykle smaczna solanka. Do wszystkiego obowiązkowo podawana gęsta kwaśna śmietana i oczywiście piwo, najlepiej pszeniczne nazywane tu biłe.
Lwów to miasto, gdzie kultura wschodu i zachodu mieszają się ze sobą. Stąd są tu aż trzy katedry: katolicka, prawosławna i ta, która robi chyba największe wrażenie, ormiańska. Z zewnątrz niepozorna, wciśnięta w rząd kamienic i łatwa do przegapienia, w środku zachwyca pięknymi malunkami na ścianach i surowym wystrojem. Wiele kościołów jest niestety zaniedbanych, ale widać też pojedyncze ekipy remontujące świątynie. Przenikanie się kultury katolickiej, grekokatolickiej i prawosławnej jest zauważalne także na cmentarzu. Ten najpiękniejszy we Lwowie, Łyczakowski, to zabytkowa nekropolia gdzie obok siebie stoją nagrobki z krzyżami różnych odłamów chrześcijaństwa. Wiele z nich domaga się odnowienia, modlące się aniołki potraciły głowy i obrosły mchem a rodzinne grobowce osypują się powoli. Między kamiennymi, stuletnimi nagrobkami nie brakuje też i metalowych płyt, brzydkich i topornych, będących swoistymi zabytkami epoki socjalizmu. Spacerując ocienionymi alejkami docieramy w końcu do tej części cmentarza, która jest Polakom najbliższa - cmentarza Orląt Lwowskich. Długie rzędy krzyży na grobach młodych, nawet czternastoletnich żołnierzy, którzy zginęli w walkach o wolność. Każdy przepasany biało-czerwoną szarfą. Pod wspólną mogiłą co chwilę ktoś zapala znicz, składa kwiaty, my także wyrażamy w ten sposób naszą pamięć o ofiarach. Dowiadujemy się, że kiedyś była tu brama i przystanek tramwajowy, dziś jednak gospodarzy nekropolii nie stać na opłacenie stróża i wejście zostało zamurowane. Szkoda, że nie udało się przywrócić pierwotnego stanu, w końcu to ważne dla Polaków miejsce.
Idziemy w kierunku Parku Stryjskiego - podobno jest to jeden z najpiękniejszych parków w Europie. Ulicami przejeżdżają zdezelowane tramwaje, w większości prowadzone przez kobiety, i różnego rodzaju prywatne minibusy zwane marszrutkami. Jest to ostatnia pewnie szansa na przejażdżkę tymi prawie zabytkowymi pojazdami, bo przed 2012 mer miasta zapowiada wycofanie ich z centrum. Największą ich zaletą jest to, że docierają we wszystkie niemal zakątki Lwowa, tam, dokąd mimo wielkich blokowisk nie dociera normalna komunikacja. Wątpliwe jest więc, czy do Mistrzostw Europy władze miejskie zdążą dokonać takiej rewolucji publicznego transportu. Park jest rzeczywiście rozległy, i można sobie wyobrazić, że gdyby był bardziej zadbany robiłby jeszcze większe wrażenie. Tymczasem w powszedni dzień jest to miejsce gdzie tu i ówdzie przechadza się rodzic z dzieckiem, na ławeczkach starsi panowie popijają piwo, czasami ktoś wyprowadzi na spacer psa. Zagaduje do nas mężczyzna w nieokreślonym wieku - zmarszczki na jego twarzy znaczył nie czas, a bieda i alkohol. On również opróżniając puszkę za puszką wyszedł z dwójką małych dzieci - przykładny tatuś. Maluchy zdają się tym nie przejmować i bawią się ciągnąc uwiązanego do płotu psa za ogon. Opowiada o swoim życiu, oprócz tej dwójki ma jeszcze starszą córkę, dla której żona przygotowuje teraz przyjęcie z okazji osiemnastych urodzin. Powoli zaczyna się ściemniać, pora ruszać dalej. Przekazujemy życzenia jubilatce i wracamy na Prospekt Svobody. Oświetlony budynek Opery prezentuje się wieczorem jeszcze lepiej niż za dnia. Turyści i miejscowi spacerują szerokim bulwarem, słychać muzykę z okolicznych knajpek. Z boku stoi rząd bryczek - kolorowo przystrojone wożą turystów uliczkami miasta, co może być ciekawą alternatywą dla marszrutek. Ale nawet podczas jazdy bryczką nie zobaczy się wszystkiego. Czasami trzeba zwolnić kroku, skręcić w bok, by na lwowskim podwórku przenieść się w czasie wiele lat wstecz. Podwórza tutaj to miejsca magiczne. Kwitnący krzak bzu zagląda gospodyni do kuchennego okna, rozwieszone pranie schnie w delikatnych podmuchach majowego wiatru, pod samochodem z minionej epoki rozciągnął się śpiący kot. Strach zmącić tą ciszę i spokój, by sielska atmosfera nie prysła niczym bańka mydlana. Stare mury pamiętają czasy gdy mieszkańcy, teraz w podeszłym wieku, wypełniali przestrzeń gwarem dziecięcych zabaw. Gdy zamknie się oczy, prawie można zobaczyć chłopców huśtających się na trzepaku, dziewczynki grające w klasy, czy pierwszy pocałunek zakochanych gdzieś w kąciku w cieniu drzewa. Duchy przeszłości wciąż są tu obecne - zaklęte w murach, brukowanych uliczkach, płomieniu świec palonych niezmiennie w świątyniach w przeróżnych intencjach, chustach zarzucanych od pokoleń na głowę przez staruszki, stukocie końskich kopyt, ledwie czytelnych już polskich napisach tu i ówdzie. Wystarczy je wywołać, wsłuchać się w ich głos, by poczuć, dlaczego Lwów jest tak bliski sercu wielu osób. Żal, że choć tak niewiele brakowało, by było to polskie miasto, ostatecznie znalazło się za naszą wschodnią granicą. Żal, bo wiele jeszcze czasu potrzeba, by odzyskało dawny blask i podniosło się po zaniedbaniach epoki socjalizmu. Żal, bo oto pora odjeżdżać, a wiele jeszcze pozostało w nim do odkrycia. Przyjeżdżajcie znowu, żegna nas gospodyni z akademika. Mam nadzieję, że uda się to już niedługo...