Na starówce jest tłok, mimo iż pogoda nie jest najlepsza. Grupy turystów z różnych krajów, dźwięk pstrykających aparatów, wielojęzyczny gwar. O miejsce w którejś z licznych małych knajpek ciężko, oblężone są także sklepy z pamiątkami. A największą popularnością cieszą się czekoladki z Mozartem – okrągłe, zwykłe, miętowe, malutkie paczuszki i wielkie pudła. Szał zakupów, szał fotografowania... Zaraz, zaraz, to chyba nie do końca tak miało wyglądać? A gdzie subtelne dźwięki walca wiedeńskiego? Kawa po wiedeńsku wypita spokojnie w którejś z klimatycznych kawiarni? Spacer nad Dunajem i tort Zachera? Mozart się chyba musi w grobie przewracać... A jednak pierwsze wrażenie jest mylne, bo chociaż „Nad pięknym modrym Dunajem” tu nie usłyszymy, to wystarczy zamknąć oczy i możemy przenieść się w dawne czasy. Nawet nie tyle zamknąć, co zmrużyć – tak by nie widzieć tłumu turystów i wszechobecnej komercji, a skupić się na architekturze pamiętającej czasy cesarstwa. Piękna katedra, pałac, kamienice w centrum, tu i ówdzie zobaczyć można nawet zaprzężoną w konie karetę – może wysiądzie z niej prawdziwa księżniczka?
Chociaż Dunaj to spora rzeka, i ze strumykiem niewiele ma wspólnego, to nazwa Wiedeń wywodzi się od celtyckiego Vedunia oznaczającego potok leśny. Bo samo miasto na początku było właśnie osadą celtycką, dopiero w średniowieczu rozpoczął się okres panowania najpierw dynastii Babenbergów a następnie Habsburgów, za czasów których miasta przeżywało lata swojej świetności. Wcześniej jednak Wiedeń zmagał się z atakami tureckimi, z powodu których rozbudowywano system fortyfikacji. Pamiętajmy, że w obronie miasta był i polski udział, wszak król Sobieski (a raczej jego wojska) znacznie przyczynił się do sukcesu odsieczy wiedeńskiej. Jak pokazało życie, Turcy i tak opanowali miasto, choć w zupełnie inny – pokojowy – sposób. Wystarczy przejść się ulicami by zobaczyć, że duży procent mieszkańców stanowi ludność znad Bosforu. Ot, taki śmiech historii.
Uporanie się z najazdami tureckimi nie oznaczało jednak końca problemów Wiednia. W XVII wieku miasto dotknęła epidemia dżumy, która kosztowała życie około siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców. Zwłoki grzebano w wykopanym naprędce wykopie, dziś w tym miejscu znajduje się plac Graben, oraz Kolumna Morowa (nazywana także Kolumną Świętej trójcy), upamiętniająca ostateczne zwycięstwo Wiary nad Zarazą. Początkowo była ona drewniana, następnie zamieniono ją na marmurową. Wokół znajdziemy wiele eleganckich, i oczywiście drogich sklepów, liczne ogródki kawiarniane, a dzięki temu, że teren jest wyłączony z ruchu kołowego, także spacerowiczów łapiących ostatnie jesienne promienie słońca. Stąd już tylko kilka kroków do katedry Św. Szczepana (błędnie przez wielu nazywanej jako Św. Stefana) – jednego z symboli Wiednia. Jedną z charakterystycznych wież ukończono dopiero po 75 latach od budowy świątyni, i warto wdrapać się na jej szczyt po 343 stopniach by móc podziwiać panoramę miasta - nam niestety zabrakło na to czasu, ale dzięki temu mamy kolejny powód by jeszcze do Wiednia wrócić (choć może w bardziej słoneczny dzień). Wędrujemy dalej malowniczymi uliczkami. Przewodniki schowaliśmy do plecaka, chcemy dać się poprowadzić samemu miastu i oczom. Raz po raz skręcamy w bok napotykając cudeńka, które warto zobaczyć i uwiecznić na fotografii. Jakiś kościół, którego opisu nigdzie po powrocie nie możemy znaleźć, mała uliczka z kamienicami zdobionymi przez niesamowite rzeźby, fontanny, skwery i zakątki. Jednak największe wrażenie robi na nas Hofburg – pałac Habsburgów pochodzący z XIII wieku, jednak później wielokrotnie przebudowywany wedle obowiązującej mody. Dzisiejszy wygląd to głównie wpływy baroku i klasycyzmu, ale na dziedzińcu znajdziemy także ruiny będące pozostałością po czasach imperium rzymskiego. W jednym ze skrzydeł znajduje się natomiast rezydencja prezydenta Austrii. Tam oczywiście wstępu nie ma, ale za to można zwiedzić muzeum znajdujące się w innej części. Jednym z ciekawszych eksponatów jest róg jednorożna, który okazał się po prostu zębem narwala. Główną fasadę zdobią rzeźby z fontannami, które można oglądać godzinami. Wszystkie detale dopracowane, nawet postacie mają zmoczone włosy gdy faktycznie spływa po nich woda. Ludzie, zwierzęta – cale scenki.
Przechodzimy przez kolejne dziedzińce i docieramy do najbardziej reprezentacyjnej ulicy miasta – Ringstrasse. Tu największe wrażenie na nas robi gotycki ratusz ze stumetrową wieżą, zbudowany na wzór tego w Brukseli. Na szczycie wieży można dostrzec trzymetrowy posąg „Żelaznego Człowieka”. Warto wspomnieć, że cała ulica została wybudowana w miejscu, gdzie niegdyś znajdowały się mury obronne. Można ją zwiedzić z okien tramwaju, jednak dopiero pieszy spacer pozwala docenić ją w pełni.
A gdy przyjdzie pora obiadu – trzeba znaleźć miejsce gdzie można zjeść prawdziwy sznycel wiedeński. Drogie restauracje odpadają ze względu na nasze ograniczone jednak fundusze, przybytki typu fast food również – w końcu nie przyjechaliśmy do Wiednia na cheesburgera z frytkami czy kebaba. W końcu po długich poszukiwaniach, poganiani nieco przez burczące żołądki decydujemy się na niewielką knajpę, nieco na uboczu, gdzie w miarę niedrogo można zjeść sznycel z kartofelsalat. Wystrój przypomina dawne czasy naszego Gierka, tandetne obrusy, wazoniki ze sztucznymi kwiatami, ale obsługa sympatyczna i zna się z wieloma gośćmi. Po chwili okazuje się, że zarówno kelnerzy, jak i kucharze oraz klienci między sobą rozmawiają po rosyjsku. Knajpa z włoską nazwą, serwująca austriackie dania, z rosyjską obsługą? Naprawdę kosmopolityczne miasto. Ale niewątpliwym plusem jest fakt, że nie czekamy długo i na naszym stole zjawiają się zamówione dania. Sznycel jest ogromny i w zupełności wystarcza, by się najeść, sałatka pyszna (pierwszy raz jem taką), herbata choć podana w szklance jest przede wszystkim ciepła i duża – żadne tam dwa łyki w mikroskopijnej filiżance. No i za rozsądną cenę, a to dla nas bardzo ważne.
Wiedeń to miasto, na które potrzeba sporo czasu, bo wiele jest tu zabytków i miejsc wartych zobaczenia – jak choćby słynny diabelski młyn na Praterze. Weekend to zdecydowanie za krótko by dostrzec wszystko, ale przynajmniej wiemy, że warto tu kiedyś wrócić. Dla magii uliczek, budynków w których wciąż żywy jest duch ukochanej przez Austriaków Sissy, dla Dunaju, który jednak wcale nie jest modry. A że w to piękne miasto weszła z buciorami komercja – cóż, czekoladki Mozarta są naprawdę przepyszne.