Ostatni poranek. Ostatni raz obudził nas skrzek tych przebrzydłych mew. Jeszcze tylko kilka drobiazgów, które musieliśmy spakować, i nadeszła pora składania namiotu. Okazało się to nie takie proste, bo skubany nie dawał się zwinąć w taką małą paczuszkę, jaką był na początku, w końcu jednak poddał się i mogliśmy zanieść nasze toboły do stołówki. Pod jednym z kamieni którym przybiliśmy linki mrówki zdążyły sobie urządzić gniazdo, a wbity w tym miejscu śledź, został przeżarty kwasem. Na śniadanie zjedliśmy obiad, czyli danie z puszki, zrobiliśmy też kanapki na drogę i chcąc nie chcąc pożegnaliśmy się z właścicielem. Byliśmy jednak pewni, że nie była to nasza ostatnia wizyta w tym pięknym miejscu. Po drodze na przystanek zdążyliśmy jeszcze kupić w wędzarni świeżutką, jeszcze cieplutką makrelę, żeby rodzina też miała coś dla siebie z tej naszej wyprawy. W porcie zastaliśmy Lady Assę, którą już zamierzaliśmy popłynąć, choć nie powinno jej tu być w sobotę, w porę jednak przypomnieliśmy sobie, że tego dnia kursuje do Darłowa co zupełnie by nas nie urządzało. Wsiedliśmy więc do autobusu i o 13 byliśmy już w Ronne. Od razu skierowaliśmy się do kasy na terminalu chcąc nabyć bilety na prom, okazało się jednak, że akurat Polferries nie prowadzi tu sprzedaży i kazano nam próbować szczęścia u załogi. Na szczęście w porcie była przechowalnia bagażu, zostawiliśmy więc tam nasze plecaki, i ruszyliśmy zwiedzać stolicę Bornholmu. Zdecydowanie nie było to nasze ulubione miasto na wyspie. Ogromny ruch na ulicach, spacerujące tłumy głównie jednodniowych turystów, przygrywający na rynku pseudoindianie i wszechobecni harleyowcy na swoich ryczących maszynach. Jedyną atrakcją był właściwie kościół św. Mikołaja i latarnia morska. Próbowaliśmy też znaleźć najmniejszy w Ronne domek, jednak nikt nie umiał nam powiedzieć gdzie on się znajduje. Na pociechę zafundowaliśmy sobie loda ze wszystkimi dodatkami i powoli musieliśmy wracać do portu. Na zwiedzanie mieliśmy dokładnie tyle czasu ile przypływający promem turyści. Czyli obeszliśmy dwa razy rynek naokoło i kilka uliczek, plus chwila na zjedzenie loda. Niewiele jak na ponad 5 godzin podróży promem w jedną stronę. Wróciliśmy zatem do portu, akurat by zobaczyć jak na ląd schodzą pasażerowie "naszego" promu. Czekaliśmy cierpliwie wypatrując członków załogi, która jednak na pytanie o bilety rozłożyła bezradnie ręce. "Tu gdzieś jest podobno 300 metrów dalej jakieś biuro, a taki pan też podobno siedzi to można go zapytać" - usłyszeliśmy. No cóż, wiele więcej nie wiedzieliśmy poza tym, że organizacja w firmie odrobinę szwankuje. Ale czego można się spodziewać, skoro 90% turystów płynie do Polski tym samym rejsem którym przypłynęła, a większość z tych, którzy zostają dłużej mają już wcześniej zakupione bilety. Zostaliśmy więc ponownie z problemem, postanowiliśmy zatem udać się do bardziej kompetentnego, jak mieliśmy nadzieję, źródła informacji. Duży napis "Turist Info" wyglądał jak ostatnia deska ratunku dla takich zbłąkanych owieczek jak my. Udaliśmy się więc tam czym prędzej, bo czas naglił. Miła pani w okienku poinformowała nas, że owszem, wie gdzie znajduje się biuro Polferries, i gdzie sprzedadzą nam bilety po czym wskazała nam drogę na mapie. Nie było to daleko, znajdowało się z drugiej strony portu, nigdy byśmy jednak tam sami nie trafili, nie było bowiem nawet jednej tabliczki z informacją. Minęliśmy kilka magazynów oraz inne zabudowania i dotarliśmy do małego, zaniedbanego baraku na którym dumnie wisiał szyld "Polferries". Tu sympatyczna, aczkolwiek nieco znudzona młoda Dunka po kilku konsultacjach z koleżanką sprzedała nam bilety, które następnie wydrukowały się w pokoiku obok. Teraz mogliśmy już ze spokojem wrócić na terminal i posilić się przygotowanymi na drogę bułkami. Odpoczęliśmy nieco wygrzewając się na słońcu, aż nadeszła pora by skierować swe kroki na pokład. Po wszystkich perypetiach nie zdziwiło nas wcale, że obok ekranów pokazujących rozkład rejsów Bornholm Express, obok stanowiska, gdzie można było kupić przez internet bilet innego przewoźnika, obok doskonałego oznakowania, którędy należy się udać by popłynąć do Ystad - o Polferries na całym terminalu nie było nawet wzmianki. Podobnie jak inni Polacy, którzy zdążyli się już zebrać, udaliśmy się więc "tam gdzie jak nam się wydawało powinna być dobra droga" - jak się okazało była to słuszna decyzja. Dzięki temu, że większość pasażerów nie musiała być na pokładzie tak wcześnie, mogliśmy zająć dobrą pozycję. Usiedliśmy zatem na zewnątrz na krzesłach ostatni raz podziwiając widok na Ronne i Bornholm. Wkrótce wyspa zaczęła się oddalać i coraz bardziej zmniejszać, słońce zaszło i pora była przenieść się do środka. Tu wszystkie co lepsze miejsca były już zajęte, te nieco gorsze też, usadowiliśmy się więc w holu, za to z widokiem na telewizor, gdzie akurat ku radości dzieciarni leciał Shrek. Jedliśmy bułki i ciastka, oglądaliśmy film, obejrzeliśmy też jeszcze raz wszystkie zdjęcia i wzdychaliśmy z żalu za Bornholmem. Kiedy już krzyki rozmów kolonistów stały się nie do zniesienia przenieśliśmy się do kawiarni na herbatę, po drodze wydając jeszcze ostatnie drobniaki w strefie bezcłowej. Tymczasem na morzu rozszalała się burza. Coraz większe fale bujały promem, padał ulewny deszcz a w oddali widać było błyskawice. Raz po raz poszarzałe niebo rozjaśniały pioruny tworząc niesamowity spektakl. Na szczęście jednak przed Świnoujściem pogoda nieco przystopowała - burza może i wyglądała fantastycznie, ale kiedy oglądało się ją zza szyby siedząc w ciepełku. Zupełnie nam się nie uśmiechało doświadczać jej bezpośrednio. Przy wysiadaniu oczywiście powtórka z rozrywki - straszny tłok i duchota taka, że robiło się słabo. W końcu udało nam się wyjść na powietrze, było nawet ciepło, nie mieliśmy jednak czasu żeby odsapnąć bo trzeba było spieszyć się na pociąg. Obciążeni tobołami dotarliśmy na dworzec, gdzie od razu zaatakowało nas stado wygłodniałych komarów. A to był dopiero początek, gdyż druga krwiopijcza rodzinka czyhała na nas w przedziale pociągu. Ba, ale przynajmniej co to był za pociąg. Udało nam się trafić na wagony pierwszej klasy, z jakichś względów zdegradowane do drugiej. Za to komfort był zdecydowanie lux - 6 miejsc w przedziale, wygodne rozkładane fotele, w dodatku obłożenie niewielkie... Gdyby tylko te brzęczące stwory zechciały przestać się nami pożywiać... Stukot kół powoli nas usypiał, i z każdą chwilą przybliżał do szarej codzienności, a o świcie wysiadaliśmy już na dworcu w Poznaniu. Nasze wakacje dobiegły końca. Po Bornholmie zostały nam wspomnienia, butelka piwa w plecaku, bąble na nogach i aparat pełen zdjęć. I jeszcze postanowienie powrotu w to niezwykłe miejsce. By raz jeszcze zobaczyć to wszystko co już widzieliśmy, by zwiedzić to, na co zabrakło nam czasu, by ponownie skosztować wędzonej ryby, opalać się w Dueodde, jeść jagody w Paradisbakkerne, podziwiać błękit morza i nieba. Podobno na 10 osób, które odwiedzają Bornholm - osiem wraca. My co prawda nie wrzuciliśmy pieniążka do żadnej fontanny, ale Krolle Bolle cały czas wzywa nas do siebie...