Piątek i w dodatku trzynastego? Nie bądźmy przesądni, to musi być szczęśliwy dzień. W każdym razie zaczął się bardzo dobrze, bo nie nastawiliśmy budzika postanawiając spać do oporu. Rano zjedliśmy pyszne śniadanko ze znakomitym dżemem pomarańczowym (10 koron za 400gram). Zresztą jakoś mieliśmy szczęście do zakupów i udawało nam się nie wydawać dużo pieniędzy, a znajdować produkty naprawdę dobre. Paczkę bułek - mnóstwo sztuk za jedyne 6 koron, jogurty za niecałe 3 korony 250 gram - naprawdę pyszne, czy wielgachną paczkę markiz za 10 koron. Kiedy już napełniliśmy żołądki poszliśmy przedłużyć nasz pobyt o dobę. Byliśmy w dość komfortowej sytuacji, bo inni Polacy wynajmujący domek musieli się spakować - lokum było już zarezerwowane na całe lato. Pogoda była raczej średnia, ale odpowiadała naszym planom na ten dzień. Najpierw odwiedziliśmy Muzeum Kolei Bornholmskiej. Kiedyś istniała tu kolejka co przyczyniło się do rozwoju wyspy, jednak upowszechnienie transportu kołowego spowodowało, że przedsięwzięcie przestało być opłacalne. W miejsce dawnych torów wybudowano wtedy sieć dróg rowerowych. Muzeum było dość szumną nazwą dla lokomotywowni wielkości dużej stodoły, a cena wstępu wynosząca 26 koron nieco nas zniechęciła. Korzystając z nieuwagi biletera dokonałam jednak na tej wyspie uczciwości, rzeczy typowo polskiej i cichaczem wemknęłam się do środka. Kilka zdjęć zrobionych bez lampy (ba, tu było tak napchane, że nie można było nawet zrobić porządnego ujęcia), i można zmykać. Ups, niestety bileter stał w drzwiach i z pewnością zauważyłby każdego wychodzącego. Cóż, na szczęście na ziemi leżał zagubiony przez kogoś bilet, można więc było przejść na bezczelnego, choć przyznam, było mi wstyd. No ale żeby liczyć sobie za to 26 koron... Lekka przesada... Na przystanku autobusowym spotkaliśmy kolejnych jednodniowych turystów. Tym razem mogliśmy zalecić im, żeby zwiedzili jedynie Svaneke, daliśmy plan miasta, pokazaliśmy gdzie znajdą wędzarnię i inne atrakcje i udzieliliśmy kilku informacji. Jechaliśmy razem autobusem, z tym, że my kierowaliśmy się do Jobolandu. Tu czekało nas wiele atrakcji, wszystkie w cenie biletu. Jest to park rozrywki, połączenie wesołego miasteczka, zoo i aquaparku. Koło Legolandu czy Disneylandu prezentuje się raczej ubogo, ale wcale nie spodziewaliśmy się, że będzie inaczej. Karuzele są napędzane ręcznie, bo nie ma tu obsługi - samemu trzeba więc wcisnąć przycisk "start" lub biegać naokoło wprawiając karuzelę w ruch. Niestety zaczęło padać, musieliśmy więc schować się pod dachem. Tymczasem na zjeżdżalniach dzieciaki w kąpielówkach nic sobie nie robiły z deszczu i niskiej temperatury. My zaś obserwowaliśmy z okna popisy magika - maluchom ogromnie się podobało, ich siedzący obok rodzice raczej mieli ochotę uciec w suche miejsce. Na szczęście nie padało zbyt długo mogliśmy więc zaliczyć kolejne atrakcje - labirynt, zjazd na linie, obejrzeć zwierzęta, i pograć w minigolfa. Podczas gry przekonaliśmy się, ze z całą pewnością golfiści z nas już nie wyrosną, ale nie to było przecież najważniejsze. Przenieśliśmy się na stawek, po którym można było popływać łódką - okazało się, ze wcale nie tak łatwo jest nią manewrować, a już zwłaszcza parkowanie szło nam średnio. W Jobolandzie znajduje się też inna atrakcja - jedyny w Danii most dla zwierząt gospodarskich. Cały park rozrywki został bowiem wybudowany w dolinie, w szczerym polu. Zwierzęta musiały jednak mieć jakąś drogę na pastwisko, dlatego skonstruowano ten pomysłowy wynalazek. Dzień minął nam szybko i ani się obejrzeliśmy, a trzeba było się spieszyć na powrotny autobus. Jeszcze zrobiliśmy tylko ostatnie zakupy, zjedliśmy kolację i niestety, nieubłaganie nadszedł moment, kiedy musieliśmy zacząć się pakować. Postanowiliśmy, że do Ronne pojedziemy już w południe, bo kolejny autobus był na tyle późno, że moglibyśmy nie zdążyć kupić biletów na prom. Tymczasem jednak czekała nas ostatnia noc na Bornholmie. Zielona noc, ale szkoda było nam pasty do zębów. Nie trzeba chyba dodawać, że kładliśmy się spać z ciężkim sercem.