Tym razem korzystamy z budzika by wstać wcześnie rano. O 8.00 mają przyjechać po samochód, jakąś godzinę później mamy autobus do Mahón, a trzeba jeszcze dokończyć pakowanie, złożyć namiot, wypuścić powietrze z materaca... Po krótkim prysznicu jemy zatem szybkie śniadanie cały czas pilnując czasu. Przed ósmą idziemy na parking gdzie okazuje się że... auta już nie ma. Cholera, ukradli czy co? Przyjechali wcześniej? Zresztą nie chodzi o samochód, ale wypożyczalnia musi nam przecież oddać kaucję. Nie możemy dodzwonić się do biura więc tymczasem kończymy pakowanie i składamy namiot. Z materacem idzie nam najgorzej, czujemy się jakbyśmy grali w Twistera usiłując wydusić całe powietrze. Wreszcie cali umorusani dajemy radę wcisnąć go do futerału, a w biurze wreszcie ktoś odbiera. Covadonga informuje nas, że przyjechali po auto a nas nie było (jakiś minorkański czas widać tu mają) wiec je zabrali a kaucję zaraz nam ktoś podrzuci. I rzeczywiście, po kwadransie zajeżdża zielony opel z gotówką. Trochę strachu się najedliśmy, na szczęście sprawa zakończyła się pomyślnie i możemy iść zapłacić za camping. Właściciel żegna nas i zaprasza po raz kolejny – kto wie, być może kiedyś wrócimy jeszcze na piękną Menorcę?
Tymczasem stajemy na przystanku autobusowym bo a nóż przyjedzie wcześniej? Okazuje się, że nam to nie grozi bo już po czasie busik jedzie dopiero w drugą stronę do Cala Galdana. Cóż, taki minorkański czas, zdążyliśmy się przyzwyczaić.
Wreszcie nadjeżdża - kierowca z ekscentryczną fryzurą, w skórzanej kamizelce, obie ręce zdobią mu bransolety z ćwiekami a z głośnika trzeszczy hiszpański rock. Zapowiada się ciekawa podróż:)
Droga do Mahón mija szybko, i wkrótce wysiadamy na upalnym i nieco obskurnym dworcu. Przy tej temperaturze toboły wydają się być jeszcze cięższe, na szczęście do naszego hostalu nie jest bardzo daleko. Blisko też nie, ale co zrobić, staramy się maszerować w cieniu i za jakieś 20 minut meldujemy się na miejscu. Tu okazuje sie ze jesteśmy trochę za wcześnie i trwa właśnie sprzątanie pokojów - z upragnionego prysznica na razie wiec nici. Możemy za to zostawić bagaże i iść na spacer, a pierwsze kroki kierujemy do sklepu po wodę mineralną.
Mahón jest miastem założonym przez Brytyjczyków, jest tu nawet ulica w stylu wiktoriańskim, z charakterystycznymi balkonami.
Czuć świąteczna atmosferę, place udekorowane są charakterystycznymi girlandami, okazuje się, że owszem trafiliśmy na fiestę. Plany na wieczór układają się zatem same, tymczasem zwiedzamy urokliwe miasteczko. Po "programie obowiązkowym" trafiamy - nie bez trudu- do wytwórni ginu Xoriger. W zasadzie udaje się to tylko dzięki bardzo dokładnej mapce w przewodniku, a i tak mamy wątpliwości czy to na pewno tutaj. destylarnia jest może i malutka i zakamuflowana, ale w środku robi wrażenie. Widać od razu, ze niewielu Polaków zagląda w te progi, gdyż po darmowym wstępie i obejrzeniu (co prawda przez szybę) procesu produkcyjnego, możemy także zdegustować produkt finalny, czyli wszystkie rodzaje pędzonych tu trunków. Po chwili już nie pamiętamy który jak smakuje, kupujemy wiec kilka kompletów na chybił trafił i wychodzimy na słońce, które grzeje niemiłosiernie, a w połączeniu ze spożytymi przed chwilą napojami może nieźle namieszać w głowie.