Ostatni dzień, kiedy mamy do dyspozycji samochód. Zwiedziliśmy właściwie już każde miasteczko, więc dzisiaj, po śniadaniu z pysznym dżemem pomarańczowym postanawiamy pobyczyć się na Cala Mitjana. Chcemy zostawić auto na parkingu i pieszo zejść na dół, okazuje się to jednak niemożliwe bo parking jest dopiero tam na dole. Musimy więc włączyć w sobie ponownie zmysł rajdowca i zjechać stromą, krętą i wyboistą piaszczystą drogą unikając po drodze zderzeniem z którymś z pojazdów. Misja „plaża” kończy się jednak sukcesem i bez jednej rysy lądujemy na pełnym już parkingu. Udaje nam się znaleźć jedynie dość nasłonecznione miejsce i ruszamy tam gdzie i tłumek Hiszpanów, z tej plaży korzystają bowiem głównie miejscowi. Rozkładamy się wygodnie w cieniu by relaksować się bez obawy udaru, po czym wskakujemy do wody. Fale są dzisiaj wyjątkowo duże, ich siła potrafi nas przepchnąć nawet kilka metrów, w dodatku dno jest przez to bardzo nierówne, trzeba więc uważać by nie skręcić nogi. Zabawa trwa jakiś czas, jednak po przekroczeniu limitu nałykania się słonej wody wracamy na maty. Dochodzi już na nią trochę słońca, nadal jest to jednak przyjemny półcień, z którego chętnie korzystamy. Spotykamy parę Polaków przebywających w Cala Galdana, jednak ogólnie naszych rodaków nie ma tam zbyt wielu, o czym świadczy chociażby apteczka na plaży. Jest ogólnodostępna, każdy może wziąć co potrzebuje (to dlatego że nie ma tu ratownika) a mimo to nic nie ginie. Bierzemy jeszcze jedną, pożegnalną już niestety – jak ten czas szybko leci – kąpiel w morzu i lecimy na obiad do Cala Galdana, do tej samej knajpki co ostatnio. Tym razem wyluzowani kelnerzy serwują nam tortilla espanola, czyli omlet z jajek i ziemniaków z dodatkami, który z chęcią przyrządzimy także w Polsce.
Po obiedzie szukamy najtańszego marketu, i być może nam się wydaje, ale codziennie jest tu coraz bardziej gorąco. Na szczęście udaje nam się kupić nasz ulubiony sok pomarańczowy (100% wyciśnięte pomarańcze, bez dodatku wody ani cukru) i to z lodówki, zajadamy to lodami i od razu lepiej się czujemy.
Pora wracać na camping, bo jutro wyjeżdżamy a musimy jeszcze się spakować. Wyładowujemy wszystkie graty z auta i to co możemy wkładamy do plecaków. Smutno nam patrzeć na pustoszejący placyk, ten tydzień minął zdecydowanie zbyt szybko. Na pocieszenie wypijamy po piwku, na którym, o dziwo, jest napis także i po polsku i zgrywamy część zdjęć na pendriva bo karta w aparacie zdążyła nam się już zapełnić.
Co prawda to jeszcze nie koniec naszych wakacji, ale możemy już się pokusić o małe ich podsumowanie. Menorcę zapamiętamy jako wyspę wartą odwiedzenia, z dużą ilością angielskich turystów poupychanych w kurortach. Drogi tu są fatalnie oznakowane (obfitują za to w ronda), ale turyści nimi się nie poruszają, a miejscowi znają je na pamięć. Kierowcy często zatrzymują się na środku ulicy na krótką pogawędkę z kimś spotkanym na ulicy, a nikt stojący za nimi nie okazuje zniecierpliwienia, nie trąbi, nie pogania. Na campingu wszyscy uwielbiają pichcić wymyślne potrawy na maleńkich palnikach. Cala Galdana to z pewnością jedna z najpiękniejszych plaż, Cala Galdana dla odmiany to typowe targowisko spod znaku 1001 dupereli – od dmuchanych materacy, koszulek, torebeczek po wszelką pseudoludową sztukę opatrzoną znaczkiem „Menorca”. Wszystkich początkowo nie przekonanych do naszego pomysłu – bo Baleary, bo co tu zwiedzać, bo podstarzali Niemcy tylko możemy uspokoić, że naprawdę warto tu przyjechać i spędzić jedne z najlepszych wakacji w życiu.