Dzisiaj nie spieszymy się z ruszeniem w drogę - robimy sobie dzień leniucha. mamy w planach wybrać się na plażę i wypoczywać po intensywnym zwiedzaniu. Najpierw jednak postanawiamy poznać nieco bliżej Ferreries, które codziennie mijamy, a które okazuje się być sennym miasteczkiem ze stromymi jednokierunkowymi uliczkami na których trudno nam zaparkować. Fotografujemy jedynie rynek i kościółek i jedziemy dalej. Droga jest coraz bardziej kręta i prowadząca stromo to w górę to w dół, w dodatku położona w wąskim wąwozie. Przewodnik określa to jako piękną zalesioną scenerię, my jednak bardziej skupiamy się na prowadzeniu by w całości móc nieco poprażyć się na piasku. Santo Tomas jest typowym kurortem pełnym hoteli i pragnących słońca turystów, z rzędem rozkładanych leżaków na plaży. Zostawiamy samochód na sporym parkingu (eureka, znajduje się miejsce w cieniu) i ruszamy z ręcznikami pod pachą ku morzu. Warto wspomnieć, ze piasek z tej plaży został całkowicie wypłukany w 1989 roku przez nawałnicę, a ten na którym opalamy się teraz został później przywieziony. Początkowo chcemy ulokować się na wygodnych leżakach, zaraz jednak okazuje się że to płatna przyjemność, zostaje nam więc położyć się na macie na piasku. Bardzo, baaardzo gorącym piasku dodajmy. Pierwsze kroki kierujemy oczywiście do słonej wody by nacieszyć się falami. Po dłuższym czasie wychodzimy na ląd wyschnąć nieco, jednak przebywanie w palącym słońcu bez odrobiny chłodzącego wiatru jest niemożliwością, zatem wybieramy wyjście połowiczne, czyli spacer brzegiem, i tak mocząc nogi maszerujemy mocząc się od czasu do czasu by nie wyschnąć na wiór. Bezczynność i lenistwo męczą nas jednak, więc zwijamy manatki i szukamy miejsca gdzie można by zjeść jakiś nieduży obiad. Przy plaży znajdujemy jedyną chyba w okolicy knajpkę, ceny jednak, typowo turystyczne, nie odpowiadają nam na tyle, by z niej skorzystać. Decydujemy więc zjeść coś w drodze powrotnej zatrzymując się w Es Migjorn Gran, zwłaszcza że na niebie pojawiają się ciemne chmury, i wolimy wyjechać zanim zacznie padać. Es Migjorn Gran jest niewielkim miasteczkiem, właściwie wioską, z zamkniętym marketem, ładnym kościołem (choć wyglądającym dokładnie tak jak wszystkie inne na wyspie) i kilkoma uliczkami na krzyż. W witrynie nieczynnego sklepu wisi plakat jeszcze z czasów gdy walutą w tym kraju było peso. Turyści tu raczej nie zaglądają bo i nie mają po co, nie ma tu nawet miejsc noclegowych. Decydujemy się zjeść w małej knajpce, gdzie jak się okazuje mają do zaoferowania jedynie menu del dia za 8 euro, co nawet w przeliczeniu na złotówki jest korzystną ceną za tak ogromne porcje. Panuje tu rodzinna atmosfera, widać że wszyscy się znają i wizyta kogoś spoza miasteczka nie jest codziennością. Kucharz w chwili przerwy wychodzi na salę pobawić się z dzieckiem zaprzyjaźnionych klientów. Kiedy zamawiamy rosół przychodzi do stolika z ogromnym garem zupy i nalewa wprost do talerza. Przyjemnie byłoby tu posiedzieć, zwłaszcza że wciąż wiszą chmury zwiastujące deszcz - choć na razie nie pada. Postanawiamy jednak wyjść na mały spacer by po obfitym posiłku odzyskać nieco sił i znajdujemy otwarty sklep gdzie korzystając z okazji robimy zakupy. Wreszcie nieco się przejaśnia, wygląda na to że deszcz jednak nie spadnie, więc spokojnie wracamy na camping. Tu, tradycyjnie - piwko, sangria i spać :)