Poranek zaczynamy od połamania sobie zębów na uschniętej już lekko i mocno zgumowaciałej bagietce. Plany na dzisiaj - Alaior i po drodze Torralba d'En Salort żeby w końcu jakieś ruiny zobaczyć. Za kierownicą naszego wozu idzie nam coraz lepiej, jedziemy cały czas główną drogą dopiero pod koniec odbijając w kierunku talayotyckiej osady. Polna droga prowadzi nas parking gdzie zostawiamy samochód starając się choć jego kawałek umieścić w cieniu. Potem pokonujemy już pieszo dalszą trasę aż docieramy do obiektu naszego zainteresowania. Niestety wstęp okazuje się płatny, a że to co widzimy nie powala nas na kolana, decydujemy się sfotografować jedynie to, co widać z zewnątrz i nie zwiedzać całości. Wracamy na parking, po drodze mijając pasące się krowy, choć akurat w tym przypadku wyrażenia pasące się i krowy zostały użyte nieco na wyrost. Bo trawa tu dawno wyschła już na wiór, zostały same sucholubne, ostopodobne twory. Nic dziwnego, że zwierzęta są tak wychudzone, że wszystkie krowie żebra można im policzyć. Są za daleko by je sfotografować, nasze rodzime krasule nie zobaczą więc jakie z nich szczęściary że skubią zieloną trawkę.
Alaior odwiedzamy dosłownie kilka dni po zakończonej fieście, dekoracji kojarzących się więc z Meksykiem jest wyjątkowo dużo. Na ryneczku i okolicznych uliczkach starego miasta powiewają kolorowe frędzelki, nie schowano jeszcze rozwieszonych flag. Samo miasteczko słynie z produkcji tradycyjnego minorkańskiego sera - "queso mahon", który zresztą znajduje się na wystawie większości sklepików. Chętnie byśmy nabyli próbkę, jednak ze względu na brak lodówki wolimy poczekać z zakupami do ostatniego dnia. Tymczasem wolimy więc zobaczyć kościółek tuż obok rynku, ten jednak okazuje się być niestety zamknięty na czas siesty do godziny 12.00. Jest już piętnaście minut później, ale wiadomo, tu się czasu nie liczy. Idziemy zatem na wzgórze (centrum miasta położone jest na stromym zboczu), by odwiedzić inną z polecanych w przewodniku atrakcji - kościół Santa Eulalia. Ku naszemu zdziwieniu wstęp jest płatny, a że raczej nie wyglądamy na tutejszych, rezygnujemy z oglądania świątyni od środka. Jednak także i z zewnątrz robi wrażenie swoją wielkością i zdobieniami, choć ciasne uliczki uniemożliwiają nam sfotografowanie jej w całości. Wracając do samochodu zahaczamy a market, gdzie kupujemy kolejne platanos - niestety już nie tak dobre jak te pierwsze. Mały kościółek oczywiście w dalszym ciągu jest zamknięty, więc ruszamy dalej. Jest jeszcze wcześnie, postanawiamy zatem przedłużyć dzisiejszą trasę i za jednym zamachem pojechać dalej do Binibequi i Cales Coves. Tym razem jedziemy już gorszą drogą, kolejny raz dopiero za rondem znajdują się drogowskazy dokąd prowadzą rozwidlenia. Po drodze mijamy niewielkie miasteczko Sant Climent, gdzie zatrzymujemy się na chwilę. Jednak poza zamkniętym kościołem oraz klimatyczną knajpką nie ma tu wiele do zobaczenia - to miejsce raczej nie tętni życiem. Warto za to wspomnieć o jednym z bardziej denerwujących miejscowych wynalazków - tylko tu mogli zbudować na drodze prowadzącej ostro pod górę progi zwalniające. Ale cóż, dzięki temu szlifujemy swoje rajdowe umiejętności ;) Dalej skręcamy w wąską, lecz dwukierunkową drogę pełną zakrętów i zakrętasów o wątpliwej jakości nawierzchni. Tu i ówdzie umieszczone za skrzyżowaniem, a jakże, drogowskazy kierują nas do Binibequi, opisywanej jako malowniczą wioskę zbudowaną w starym minorkańskim stylu, głównie dla turystów. Mimo to wydaje nam się że warto ją zobaczyć, nikt nie musi w końcu wiedzieć że to tylko pic na wodę;) No ale najpierw trzeba tam trafić, co przy tutejszym oznakowaniu dróg okazuje się być sporym wyzwaniem. W końcu trafiamy do jakiegoś miasteczka wyglądającego na turystyczne. Może to tutaj? Wysiadamy z auta, robimy kilka kroków i... hmmm... raczej czujemy się rozczarowani architekturą niczym nie różniącą się od tej z innych kurortów. Do myślenia daje nam restauracja "Binidali" - może to wcale nie tutaj? Jako że tabliczki z nazwami miejscowości nie są tu stosowane, wnioskujemy że to inna miejscowość i ruszamy dalej. Rzeczywiście po kolejnych przejechanych kilometrach docieramy do celu. Wielka mozaika z azulejos obwieszcza przybyłym że oto Binibequa wita. Na parkingu zostawiamy samochód i dalej ruszamy pieszo. Początkowo jedyną zabudowę stanowią identyczne jednorodzinne wille, jednak po chwili stosowna tabliczka kieruje nas do rybackiej wioski, czyli tej części miasteczka, o którą nam chodziło. I trzeba przyznać, że Binibequa robi wrażenie, nawet jeżeli ma się świadomość, że nie jest autentyczna. Wąskie uliczki, domy bielone wapnem, jest tu nawet kościół. Na dziedzińcu senna knajpka, aż prosi się by na chwilę usiąść i wypić drinka z parasolką. Ciekawe czy dawni minorkańczycy jadali pizzę i pili Coca-Colę?
Schodzimy w dół na wybrzeże, gdzie chłodzi nas przyjemna bryza. Tu także wpływał niegdyś potok o czym świadczy wyschnięte koryto. Po drugiej jego stronie zaczyna się część hotelowa, której zwiedzać nie mamy ochoty. Wracamy do rozgrzanego jak piekarnik samochodu, gdyż chcemy jeszcze zahaczyć o Cales Coves. Jest to kompleks jaskiń wykutych w skale przez człowieka - pochodzą one z epoki neolitu, służyły najprawdopodobniej jako grobowce oraz mieszkanie (oczywiście nie jednocześnie). Do jaskiń prowadzi kiepska, wyboista szutrowa droga z której trzeba zjeżdżać w rosnące po obu stronach chaszcze gdy nadjeżdża coś z przeciwka. Gdy mijamy więc parking, decydujemy się zostawić tam samochód i oszczędzić mu dalszej jazdy po tych nierównościach. Co prawda część śmiałków nie boi się takiej jazdy, i choć droga jest coraz gorsza to kontynuują jazdę. My ruszamy dalej pieszo, w obłokach pyłu wzniecanego przez przejeżdżających kierowców. W końcu nawet oni muszą zmienić transport na dwunożny, gdyż drogę zagradza szlaban zakazujący wjazdu. Wreszcie docieramy na wybrzeże, i tu wyjaśnia się skąd taka ilość ludzi na tym odcinku- otóż znajduje się tu plaża. Niestety raczej żwirowa więc rezygnujemy z kąpieli. Jaskinie można zwiedzać idąc niemal górskim szlakiem, wspinając się po skałach coraz wyżej. Pierwsza napotkana pieczara, do której dostęp jest najłatwiejszy, nieco rozczarowuje mocno wyczuwalną wonią uryny, kolejne nie wyglądają wcale lepiej, za to jest z nich wspaniały widok na zatokę. Po odwiedzeniu kilku jaskiń decydujemy się zawrócić - nasze obuwie nie jest niestety przystosowane do takich tras, zresztą nic innego nie spodziewamy się już zobaczyć. Chwila relaksu, spacerek drugą stroną zatoki, obowiązkowa sesja zdjęciowa i wracamy do samochodu.
Już wieczorem docieramy do Cala Galdana gdzie chcemy zjeść obiadokolację. Pora spróbować kolejnego przysmaku Hiszpanii - paelli. Wybieramy knajpkę gdzie są jeszcze jakieś wolne miejsca, bo o tej porze na miasto wyszli Anglicy. Wybieramy paella mixta, czyli taką ze wszystkim po trochu, nawet jakąś mega krewetką z którą mamy spory problem bo skubana nie daje się obrać. Zdaje się że dostarczamy sporej rozrywki wyluzowanym kelnerom mówiącym po angielsku z charakterystycznym akcentem twardo wymawiając "r". Najważniejsze, że dajemy w końcu radę krewetce, a paella bardzo nam smakuje. Jeszcze tylko kupujemy złocisty napój na wieczór i wracamy na camping gdy już się ściemnia.