Dobrze byłoby napisać, że obudził nas śpiew ptaków czy promienie słońca. Niestety. Ptaków tu nie słychać, a poranne słońce nie przedostaje się jeszcze przez gałęzie drzew. Musimy zatem sami zwlec się ze śpiworów, by po toalecie zjeść syte śniadanie. Mamy dzisiaj sporo do zwiedzania, pora więc ruszać w drogę. Pierwszy przystanek - Es Mercadal. W przewodniku czytamy, że centrum leży nad malowniczym potokiem szukamy więc go dłuższą chwilę aż okazuje się że potok był, i owszem, ale wysechł. Zostało po nim koryto, niewielki mostek i kilka smętnych kałuż srebrzących się na dnie. Musimy więc zadowolić się spacerem zacisznymi uliczkami. Miasto jest niewielkie, a że położone z dala od wybrzeża to turyści nie snują się tu na każdym kroku. Snujemy się więc my - ryneczek, mały kościółek pomalowany na białożółtawo jak wszystkie na wyspie, stary wiatrak przerobiony obecnie na restaurację. Znajdujemy także pocztę dzięki czemu możemy kupić znaczki i wysłać kartki do rodziny - jest szansa że dotrą przed naszym powrotem lub niedługo po nim. Tymczasem wracamy do samochodu. Chcemy dostać się na Monte Toro - najwyższy szczyt na Menorce. Legenda głosi, że dawno temu mieszkańcy spotkali tam byka, który zaprowadził ich do cudownej figury Matki Boskiej, wybudowali więc na szczycie wzniesienia klasztor. W rzeczywistości nazwa najprawdopodobniej z języka arabskiego. Jakby nie było, najwyższy szczyt nie powala swą wysokością - to zaledwie 357 metrów nad poziomem morza, a szlak który prowadzi na górę to jedynie 3,5 kilometra. Szybko jednak przekonujemy się, że droga może nie jest długa, ale za to ciężka. Pierwsze zakręty, już dość strome pokonujemy jeszcze bez problemów, po chwili samochód zaczyna jednak rzęzić, widać (słychać) że nie daje rady. Wreszcie na samym środku ostrego zakrętu w dodatku na odcinku o nachyleniu 21% silnik odmawia posłuszeństwa i stajemy. To znaczy zaczynamy staczać się w dół. Cholera. Zaciągamy ręczny i... co teraz robić? Nie ma szansy żeby jechać dalej, brak też warunków żeby zawrócić. Najważniejsze to nie panikować. Postanawiamy odpalić ponownie i delikatnie na wstecznym i z dociśniętym hamulcem wycofać się pomału jakieś 150 metrów do miejsca gdzie było rozwidlenie dróg. Oczywiście natychmiast pojawiają się za nami samochody, których kierowcy nie wiedzą co my wyprawiamy. Chcemy włączyć awaryjne ale no cóż - nie działają. Machamy ręką pokazując, żeby nas wyprzedzić, jednocześnie tylnym kołem prawie wpadamy do betonowanego rowu po prawej stronie. Wreszcie udaje nam się zjechać i zawrócić. Możemy odetchnąć i pogratulować sobie pomysłu wjechania na strome wzniesienie na trzecim biegu - taka nauczka na przyszłość, która na szczęście skończyła się tylko obtrąbieniem przez niecierpliwego kierowcę. Wracamy na parking, ale nie poddajemy się i decydujemy się zdobyć szczyt pieszo. Ruszamy dziarskim krokiem i na początku rzeczywiście nieźle nam idzie. Z każdym metrem robi się coraz bardziej pod górę i coraz goręcej. Niebo jest bezchmurne, południowy żar leje się wręcz strumieniami, z nas z kolei litrami leje się pot. A tu ciągle początek trasy, po jakimś czasie mijamy zakręt na którym spasowaliśmy a dalej... jest jeszcze gorzej. Nawet gdybyśmy tu dali radę, kolejna przeszkoda pewnie by nas przerosła. Tymczasem noga za nogą posuwamy się powoli coraz wyżej i wyżej, a końca nie widać. Jesteśmy już mokrzy jak po prysznicu, woda powoli nam się kończy, siły zresztą też ale nie chcemy odpuścić. Podobno przy ładnej pogodzie, takiej jak jest dzisiaj, ze szczytu widać całą wyspę więc mobilizujemy się i dzielnie maszerujemy. Pasażerowie mijających nas samochodów przyglądają nam się z ciekawością - doprawdy rzeczywiście to takie dziwne że tu idziemy. Wreszcie ktoś się nad nami lituje i kolejny kierowca zatrzymuje swój pojazd otwierając drzwi i zapraszając nas do środka. W środku poznajemy trójkę młodych ludzi - Hiszpana, Argentyńczyka i Norweżkę. Można powiedzieć, że uratowali nam życie bo okazuje się że pokonaliśmy dopiero połowę drogi. Widoki z góry rekompensują jednak zmęczenie. Faktycznie, dookoła wszędzie na horyzoncie widać morze. Widzimy Es Mercadal w dole, oraz położone na wybrzeżu Fornells, strome zbocza porośnięte sucholubnymi roślinami i błękitne zatoki w oddali zlewające się z równie intensywnym niebem. To chyba jedyne miejsce nie będące kurortem gdzie można spotkać tylu turystów, wszyscy jednak fotografują jedynie widoki. Nikt nie odwiedza stojącego tu małego przyklasztornego kościółka, a warto. W środku znajduje się kamienna waza, lub raczej to co z niej zostało. W czasie wojny domowej była w niej ukryta figurka Matki Boskiej, dzięki czemu ocalała przed zniszczeniami. Ponadto można chwilę odpocząć w chłodnym, klimatyzowanym wnętrzu. Dowiadujemy się także, że wzgórze nie ma własnego ujęcia bieżącej wody - ta która jest tu dostępna jest dostarczana specjalnym transportem.Najchętniej włożylibyśmy głowy pod kran, ale w tej sytuacji zadowalamy się kupnem butelki mineralnej z lodówki. Czas nas goni, możemy więc tylko chwilę odsapnąć i pora ruszyć z powrotem na dół. Ku naszemu zaskoczeniu mijamy pedałujących z mozołem na szczyt rowerzystów. To dopiero wyczyn - wjechać tu rowerem. My zatem tuptamy w kierunku miasteczka i po jakimś czasie jesteśmy już na parkingu. Tu, w bagażniku czekają na nas kolejne litry nieco ciepławej już niestety wody. Odpalamy silnik i jedziemy do Fornells - jednej z popularniejszych miejscowości wypoczynkowych znanej ze świetnych restauracji i wielbicieli jachtów. Kupuję tu na pamiątkę typowe minorkańskie sandały - wygodne, skórzane, od razu czuję ulgę po poprzednich butach. Zwiedzamy port i klimatyzowany (jak większość tutaj) kościółek, starając się nie wychylać za bardzo z cienia, wreszcie czując lekki głód postanawiamy zjeść coś w jednej z tych fantastycznych knajpek. Niestety, okazuje się że tam, gdzie upatrzyliśmy sobie gazpacho trwa siesta i otwierają dopiero za godzinę. Zjawiamy się więc ponownie po tym czasie i... zamknięte, proszę przyjść za pół godziny. Cóż, żołądki domagają się napełnienia natychmiast, zmieniamy więc restaurację co okazuje się być dobrym posunięciem. Gazpacho które zamówiłam to niebo w gębie, idealny smak - kwasek pomidora, lekko czosnkowy, doprawiony kawałkami zielonej papryki - pycha. Paweł wybrał szparagi zapiekane z chorizo i serem, które są równie smaczne, więc oboje jesteśmy zadowoleni z dzisiejszego posiłku.
Po drodze na camping wstępujemy jeszcze na zakupy do marketu w Es Mercadal, gdzie słyszymy rozmowę w ojczystym języku. Jak widać, i tutaj docierają czasami Polacy. Wieczór mija tradycyjnie - pyszna sangria, na kolację bagietka, której nijak nie idzie pokroić tępym nożem z podróżnego zestawu, uzupełnienie notatek, a gdy robi się ciemno kładziemy się spać.