Spało nam się dobrze, nawet bardzo dobrze. W porównaniu z karimatą nasz materac to było prawdziwie królewskie łoże. Nawet nie zauważyliśmy kiedy obudziliśmy się wprost na twardej podlodze bo w nocy uszło ze skubanego całe powietrze (okazało się, że któreś z nas zahaczyło stopą zatyczkę). Nie ma jednak czasu na pompowanie bo lada chwila przyjadą po nas z wypożyczalni by zawieźć nas po skuter. Już na miejscu sympatyczna pani o rzadko spotykanym imieniu Covadonga wypełnia formularze, które musimy podpisać. Nie możemy się już doczekać kiedy ruszymy naszą machiną, najlepiej z piskiem opon. Dostajemy kaski, po założeniu których mamy wrażenie jakby najmniejszy ruch głową mógł skończyć się upadkiem. Jest wczesny poranek a już mamy na sobie mini-saunę, co będzie dalej? Cóż, robimy dobrą minę do złej gry i próbujemy odpalić naszego rumaka. I tu małe zaskoczenie - mimo szczerych chęci nie jest to takie proste na jakie wygląda gdy patrzy się na tych wszystkich, którzy prują szosami na skuterach. A do tego trzeba jeszcze umieć utrzymać równowagę. Ale nie poddajemy się. Zachowujemy spokój. W końcu nie jesteśmy takimi tukami, żeby nie dać rady. Słysząc nasze narady i nieporadne próby przejażdżki wychodzi z biura Covadonga. Z troską w głosie pyta czy nie chcemy jednak samochodu bo ona nie widzi tego dobrze. Aaaależ psze pani, musimy go po prostu wyczuć i będzie dobrze (auto pewnie kosztuje kilka razy więcej niż to dziadostwo). Po kilku dalszych próbach ujeżdżenia skutera zmieniamy jednak zdanie. I tu, niespodzianka - koszt wynajmu samochodu jest dokładnie taki jak skutera. Z satysfakcją ciskamy nasze kaski na krzesła i odbieramy kluczyki od wozu. Ale auto umiecie prowadzić, prawda? - z lekko wyczuwalnym lękiem pyta się kobieta. Paaaani, my autem to w Polsce taaaaaak jeździmy... No dobra, trzeba się z nim zmierzyć. Ręce mi się trzęsą bo nie siedziałam za kółkiem od miesięcy (Paweł od czasu egzaminu czyli półtora roku). Powoli ruszam, wyszczerzam zęby w uśmiechu przejeżdżając koło biura, po czym szybko skręcam na pobliski parking by uspokoić nieco nerwy. Oddech wraca do normy, układamy plan działania. Przede wszystkim trzeba jechać na stację benzynową (najbliższa w Ferreries) bo w baku jest zaledwie ćwierć litra, potem możemy ruszać w kierunku Ciutadelli. Droga jest dosyć kręta ale dajemy radę. Nie szalejemy z prędkością, nie wyprzedzamy i jakoś mija nam kilometr za kilometrem. Zaczynam się czuć za kierownicą coraz pewniej, gdyby jeszcze nie te ronda co kawałek... Ale nie narzekajmy, idzie nam całkiem dobrze i wkrótce docieramy do Ciutadelli. Rzut okiem w stronę centrum - raczej nie ma sensu szukać tam miejsca parkingowego. Decydujemy się więc zostawić samochód na parkingu przy drodze wjazdowej (są takie w każdym mieście i do tego bezpłatne od tych zapchanych w śródmieściu). Dalej idziemy pieszo - wąskimi uliczkami kierujemy się najpierw do marketu - skoro mamy samochód możemy zrobić większe zakupy, które zanosimy zaraz do bagażnika. Kupujemy też latarkę by w ciemnościach móc znaleźć drogę do namiotu bez ryzyka nabicia sobie guza. Pora na zwiedzanie. Najpierw oglądamy Placa d'es Born - niegdyś arabski plac defilad, opisywany jako najpiękniejszy plac Balearów. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Na środku stoi obelisk uwieczniający zakończoną klęską obronę przed Turkami. Co ciekawe miało to miejsce nieco przypadkowo, Turcy bowiem wysłali swoje siły na zachód chcąc wspomóc Francuzów w walce z Habsburgami, jednak nie mieli oni określonego miejsca docelowego wobec czego szwendali się po Morzu Śródziemnym szukając miejsca, w którym mogliby się zatrzymać. Zdecydowali się w końcu na Ciutadellę, dla której ten wybór okazał się tragiczny w skutkach - miasto zostało całkowicie zniszczone, większość mieszkańców wzięto do niewoli, a gubernator wyspy był zmuszony ukrywać się w jaskini. Jednak Placa d'es Born to nie tylko wspomnienia wojenne - stoi tu imponujący budynek ratusza, rezydencja arystokratyczna Palau Torresaura oraz niewielki kościół St Francesc. Jedna ze ścian placu wychodzi na port i możemy tu podziwiać piękne widoki, przycumowane łódki i małe jachty, knajpki i budyneczki. My udajemy się teraz do informacji turystycznej, która także się tu mieści. Niestety pani, która tu pracuje nie posiada żadnych porządnych map poza tymi na folderach reklamowych gdzie zaznaczone są tylko główne drogi - jak nie ma na mapie znaczy że nie ma tam drogi odpowiada. Dziękujemy zatem grzecznie za pomoc, widocznie niewielu tu jest turystów, którzy zwiedzają coś więcej niż popularne plaże. Spacerujemy dalej uliczkami. W napotkanym warzywniaku kupujemy banany - od tej pory wszystkie te owoce kupione w Polsce przestaną nam smakować. Te, to istne niebo w gębie - aż dziwne, że do kraju sprowadza się tylko najgorsze "pastewne" odmiany zamiast takich rarytasów. Kierując się planem miasta z przewodnika kierujemy się w stronę katedry. Niestety, tabliczek z nazwami ulic często za świecą szukać, ale jakoś dajemy radę. Świątynia została zbudowana w miejsce znajdującego się tu wcześniej meczetu, a ze względu na zakończone niedawno działania wojenne przypomina bardziej fortecę - okna są wąskie i znajdują się bardzo wysoko. Akurat trafiamy na pogrzeb, fotografujemy więc tylko z zewnątrz i czekamy do zakończenia ceremonii. W tym czasie odwiedzamy Esglesia del Roser, mały kościółek, którego wnętrza nie dane jest nam jednak ujrzeć bo "właśnie zamykamy". Jak to zamykamy - dziwimy się. Cóż, okazuje się, że w Hiszpanii nawet Bóg ma siestę i między 13 a 18 (z różnymi odchyleniami) wszystkie przybytki są zamknięte. Wracamy do katedry i jesteśmy w ostatniej chwili by wejść do środka. Surowe wnętrze, minimalnie zdobione, jakże inne od bogatych kościołów w Polsce. Wkrótce zostajemy wygonieni przez obsługę, ruszamy zatem coś zjeść. Decydujemy się na menu del dia, czyli zestaw składający się z dwóch dań i deseru (do wyboru po kilka pozycji) w przystępnej cenie 10 euro. Próbujemy dań śródziemnomorskich - jagnięciny, ośmiornicy, flan czyli tradycyjny budyniopodobny deser. Najedzeni do granic możliwości wstajemy od stołu i wracamy do samochodu. Chcemy teraz jechać na chwilę relaksu do Cala en Blanes. Początkowo drogę wskazują drogowskazy, które jednak w pewnym momencie się urywają. Przekonani, iż oznacza to po prostu, że teraz to już mamy jechać cały czas główną drogą docieramy w końcu do celu. Zostawiamy auto na parkingu i schodzimy na plażę. Wbrew oczekiwaniom jest ona bardzo kamienista i do wody można wejść właściwie tylko w butach. Nieliczni angielscy turyści wylegują się na leżakach, my decydujemy się po prostu chwilę odsapnąć. Widoki są bardzo ładne, wysokie skały otaczają wąską zatoczkę, w oddali widać otwarte morze - jedyny minus to widoczne naokoło hotele i apartamenty. Wdrapujemy się na górę - wapienne skały dają wrażenie krajobrazu księżycowego, tu i ówdzie rosną kępki traw i innych sucholubnych roślin. Turkusowa woda w morzu zachęca do kąpieli, ale cóż, nie mamy odpowiednich butów. Wytrzymujemy w tym skwarze jeszcze dłuższą chwilę, po czym wracamy do samochodu. Po drodze okazuje się, że znajdujemy się w... Cales Piques. Czyli nie trafiliśmy tam gdzie zamierzaliśmy, trudno. Wracamy na camping, po drodze zatrzymując się przy najbardziej znanej budowli prehistorycznej Naveta des Tudon, która pechowo w poniedziałki czynna jest tylko do 16.00 więc całujemy klamkę i ruszamy niezadowoleni dalej. Na campingu jemy kolację i wypisujemy kartki do rodziny. Okazuje się, ze szumnie nazwana na stronie internetowej kuchnia to ławy i stoły pod daszkiem a kuchenek tu niestety nie ma. Oznacza to, że przytachane przez nas zapasy i gary będziemy musieli przywieźć z powrotem, a tymczasem żywić się trzeba w restauracjach. Może to i lepiej, przynajmniej spróbujemy nieco miejscowych dań. Sączymy sangrię, a na dworze powoli zapada zmrok. Wracamy do namiotu, pompujemy materac i wykończeni idziemy spać. Zapowiada się sporo wrażeń - ciekawe czy w razie kraksy przepadnie nam te 150 euro kaucji?