Oczywiście nasze bagaże przyjechały na końcu dopiero. Wychodzimy na zewnątrz - z rana słońce nie grzeje jeszcze zbyt mocno więc jest bardzo przyjemnie. wokół budynku lotniska rosną wysokie palmy. Wszyscy współpasażerowie znajdują czekających na nich opiekunów z biura podróży, wsiadają do jednego z wynajętych autokarów i ruszają do rozsianych po wybrzeżu kurortów. My dla odmiany szukamy autobusu transportu publicznego, okazuje się że mamy jeszcze 20 minut, po których punktualnie przyjeżdża wóz. Kierowca otwiera luk bagażowy gdzie ładujemy nasze toboły, nie ma wielu klientów. Kupujemy bilety i zachłannie pożeramy wzrokiem pierwsze widoki za oknem. Jest tu trochę inaczej niż się spodziewaliśmy. Zamiast wymuskanych, czyściutkich uliczek mamy tu raczej kojarzące się z Meksykiem zaniedbane budynki, trochę dziko rosnących kaktusów i inną roślinność sucholubną, niskie kamienne murki oddzielające pola uprawne (chronią wysuszoną ziemię przed wywiewaniem jej przez wiatr) i posiadłości przypominające trochę hacjendy z telenoweli. Docieramy do stolicy wyspy, Maó. Tu czeka nas przesiadka na kolejny autobus, tym razem już prosto na camping. Kierowca niestety nie wie jaki to może byc numer, szukamy go więc wśród rozrzuconych rozkladów jazdy i po raz kolejny okazuje się że mamy sporo szczęścia bo musimy poczekać zaledwie kilka minut. Gdybyśmy nie zdążyli - następny był dopiero wieczorem i do tego czasu musielibyśmy tu gnić. Tymczasem ruszamy już i znowu obserwujemy zmieniające się krajobrazy - zostawiamy w tyle stolice i mijamy wzgórza pełne winorośli, kolejne miasteczka z bielonymi domkami i zasuniętymi okiennicami, najwyższy szczyt na wyspie Monte Toro, coraz bardziej kręte drogi i zielone piniowe lasy. Nie możemy doczekać się kiedy będziemy mogli tu dotrzeć już na skuterach i spacerować tymi wąskimi uliczkami. Pół godziny mija szybko i oto pora wysiadać. Dotarliśmy pod samą bramę campingu. Na spotkanie wychodzi nam właściciel, wita nas serdecznie, pyta czy nie jest gorąco. Ba, o tej porze z nieba zaczyna lać się żar, a nie wiemy jeszcze co naprawdę potrafi tutejsze słońce. Pogubiwszy się nieco w naszych skomplikowanych dla niego polskich nazwiskach, wpisując datę wydania dokumentu jako datę urodzenia i wreszcie odkrywając, że rzeczywiście Polska istnieje w jego systemie komputerowym - zameldowuje nas na swoich włościach. Oprowadza nas wszędzie, tłumaczy zalety poszczególnych lokalizacji namiotu byśmy mogli którąś wybrac i w końcu decydujemy się na spokojny zakątek, nieco oddalony od centrum, w cieniu sosny - zupełnie jakby na nas czekał. Szkoda czasu, wyciągamy instrukcję obsługi i zaczynamy budować nasze cztery kąty. O dziwo idzie nam bez większych problemów i nieco podejrzliwie przyglądamy się konstrukcji; niemożliwe przecież żeby poszło tak łatwo. I faktycznie - przy wbijaniu kolejnych śledzi okazuje się że połowę podłoża stanowią twarde skały, w które może weszłoby wiertło ale nie zwykłe szpilki. Kombinujemy jednak i za którąś próbą trafiamy zawsze w glebę. Nadchodzi pora no to, czego obawialiśmy się nawet bardziej czyli dmuchanie materaca. Po poprzednich niewygodach na karimacie w tym roku chcemy zapewnić sobie odrobinę komfortu. Dziwnym trafem po zaledwie kwadransie udaje nam się napompować łoże, które jak się okazuje zajmuje całą powierzchnię namiotu. Żałujemy, że nie wybraliśmy trzyosobowego, bo tu nie wmieszczą się już żadne bagaże, ale sprzedawca w sklepie przekonał nas, że miejsca spokojnie wystarczy. Cóż, nie miał racji a my nic już nie zmienimy, toboły zostaną więc w skromnym przedsionku i jakoś damy radę. Po tej pracy dopada nas głód, idziemy zatem do campingowej restauracji, gdzie mają całkiem bogate menu. I trzeba przyznać, że smaczne. Najedzeni ruszamy na pierwsze zwiedzanie. Trzy kilometry stąd znajduje się jedna z najpiękniejszych podobno plaż Morza Śródziemnego - Cala Mitjana i to ona jest naszym dzisiejszym celem. Do zatoki prowadzi kręta droga w dół, ale gdy ją pokonujemy naszym oczom ukazuje się widok jak z pocztówki. Błękitne niebo, turkusowa woda, wysokie klify naokoło i mnóstwo zieleni. Dodajmy, ze woda okazuje się być niezwykle ciepła, kąpiel jest więc przyjemnością o wiele większą niż w naszym Bałtyku. Jest też okropnie słona, dzięki czemu uzyskuje swoją barwę, ale też trzeba uważać by za wiele się nie nałykać. Niewątpliwą zaletą plaży jest mała ilość osób które się tu opalają. Dzięki temu nie czujemy się jak w szczycie sezonu w Międzyzdrojach gdzie nie ma miejsce na rozłożenie ręcznika, co chwila ktoś przechodząc obok sypie piaskiem w twarz, a oprócz tego ryzykujemy że oberwiemy piłką od beztroskich wielbicieli siatkówki. Cisza, spokój - czego chcieć więcej. Ileż jednak można leżeć plackiem, nawet w najpiękniejszej scenerii i w cieniu. Zbieramy się zatem chcąc odwiedzić jeszcze pobliski kurort - Cala Galdanę. Domyślając się że któraś ze ścieżek zaprowadzi nas do celu, wybieramy jedną z nich. W połowie drogi okazuje się, ze decyzja była słuszna, bo oto na przybitej do drzewa desce w kształcie drogowskazu ktoś namalował odręcznie napis "Cala Galdana". Ot, takie tu widać są oznaczenia dróg. Wkrótce docieramy do miasteczka. Plaża tu pełna jest leżaków i parasoli, otaczają ją stragany z jedzeniem i typowym badziewiem wakacyjnym - kolorowe, odblaskowe torebeczki "Menorca", materace, ręczniki, maty, stroje kąpielowe i wszystko co plażowiczom do szczęścia potrzebne. Dookoła wielkie hotele, ulicą przejeżdża turystyczna kolejka udająca parowóz. Typowy kurort. W dodatku pełen Anglików o czym przekonujemy się na każdym kroku, także mijając typowo brytyjskie restauracje. Dla odmiany na campingu zdecydowaną większość stanowią Hiszpanie. Robi się już ciemno, idziemy więc do marketu, kupujemy tradycyjną sangrię, piwko i kartki pocztowe i wracamy do namiotu. Pierwsze wrażenie Menorci zapowiada ciekawy tydzień. A już jutro odbieramy skuter i możemy śmigać gdzie tylko chcemy.