Na Menorcę najłatwiej dostać się z Berlina - latają tu tanie linie Air Berlin. Warto zarezerwować bilet wcześniej (my zrobiliśmy to już w styczniu), bo ze względu na monopol tego kierunku ceny nie są tak konkurencyjne jak na przykład na kontynentalną część Hiszpanii.
A potem - 3 godziny lotu i jesteśmy na miejscu. Oby bezchmurne niebo pozwalało podziwiać widoki z samolotu :)
Berlin wita nas przenikliwym zimnem. Szczękając zębami maszerujemy objuczeni tobołami na nasz terminal. Całe szczęście, że przed wyjazdem sprawdziliśmy dokładnie skąd odlatujemy - gdybyśmy trafili do głównego budynku ciężko by nam było odgadnąć, że trzeba dojść na najmniejszy ze wszystkich Terminal C. My jednak wiemy, więc kierujemy się prosto tam i ustawiamy się kolejce przywodzącej na myśl czasy komuny. Zewsząd dochodzą nas rozmowy w języku niemieckim, czujemy na sobie ciekawskie spojrzenia. Cóż, jako jedyni podróżujemy z plecakami, wszyscy wokół pchają przed sobą walizki lotnicze pozapinane na kolorowe paski, oklejone karteczkami z nazwiskiem i z pewnością bez namiotu w ramach bagażu podręcznego. Dobrze, że obsługa idzie sprawnie i nie mija kwadrans a już stoimy przy okienku, gdzie zaskoczony pracownik szuka specjalnych worków do których mamy zapakować nasze plecaki. Widać nieczęsto ktoś wybiera się po prostu na camping. Wkrótce autobus zabiera nas na pokład gdzie znajdujemy nasze miejsca. Niestety, żadne z nich nie jest przy oknie - tam siedzi pewna pani gorączkowo szukająca wśród przydzielonego jej ekwipunku papierowej torebki do... do wiadomo czego. Nie wprawia nas to w dobry nastrój i kiedy przy starcie wbija nas w fotel, Berlin staje się coraz mniejszy, a nasz współpasażerka spogląda na nas z przerażoną zieloną wręcz twarzą i zasłaniając usta dłońmi - modlimy się w duchu by nie nastąpiło najgorsze. Całe szczęście niedogodności szybko ustępują i już spokojniejsi kontynuujemy lot. Jako, że niebo jest zasnute chmurami i widok z okna nie jest zbyt ciekawy, a i tak ciężko nam przez nie wyjrzeć - droga upływa nam głównie na odsypianiu. Budzimy się gdy stewardessy podają kawę, herbatę i kanapki z niewiadomoczego - chleba to nie przypomina, bardziej pieczywo o nazwie maca, ale nie jest tak chrupkie. Ważne, że zjadliwe i w koncu możemy się posilić. Monitorek przed nami pokazuje nam aktualne położenie, i co raz mniej dzieli nas od wyczekiwanej wyspy. Oby wszystkie rezerwacje były aktualne. Obyśmy sobie poradzili ze wszystkim. Nie ma czasu na wieksze rozważania bo oto nadchodzi czas lądowania i z lekkim jebudu pilot stawia maszynę na ziemi.