Z Durango wyruszylismy wczesnie rano, by na 9.30 zalapac sie do Mesa Verde, czyli Parku Narodowego w ktorym ogladac mozna dawne siedziby indian Anasazi. Mieszkali oni najpierw w lepiankach, potem w murowanych domach, a na koniec przeniesli sie na dol kanion budujac pietrowe konstrukcje w zaglebieniach jaskin. Ok 1300r. wyniesli sie stamtad z nieznanych przyczyn, najprawdopodobniej ziemia byla juz tak wyjalowiona ze nie nadawala sie wiecej do uprawy a plemie przenioslo sie na tereny Nowego Meksyku. drzewa porastajace zbocza licza sobie ok 800 lat, pamietaja wiec czasy gdy caly plaskowyz byl zamieszkaly, niestety wiele z nich splonelo w pozarze kilka lat temu. Na zdjeciach widac samo Mesa Verde, indianskie siedziby oraz polacie wypalonych kikutow. Budynki robia imponujace wrazenie, zwlaszcza ze przez setki lat od ich postawienia jedynie nieznacznie odchylily sie od pionu. Wszelkie widoczne otwory to drzwi, anasazi nie stosowali okien, mozna wiec sobie wyobrazic jak drobnej budowy byli. zreszta widzielismy zachowana kolbe kukurydzy wielkosci naszych miniaturowych, wiec widac ze zbyt wiele z tej uprawy jedzenia nie mieli.
Kolejny przystanek na drodze to Four Corners czyli punkt, w ktory spotykaja sie granice az czterech stanow - Colorado, Arizony, Nowego Meksyku i Utah.
Do miejsca kolejnego noclegu mileismy jeszcze szmat drogi, wiec Monument Valley zostalo przez nas tylko lizniete. Jest to dolina pelna ostancow skalnych o roznych ciekawych ksztaltach i nazwanych np rekawiczka - widoczna zreszta na jednym ze zdjec. Niestety silny wiatr wzniecal cale tumany pustynnego piachu, przez co widocznosc nie byla najlepsza co takze widac na zdjeciach.
Poznym wieczorem zajechalismy do Flagstaff, gdzie przekonalismy sie jak bardzo kelner moze miec w nosie klienta i nie podejsc do stolika, zapomniec do konca przyniesc glowne menu, nie podac szklanki do piwa i na koncu zapytac z usmiechem czy smakowalo :)