Godziny spędzone na szperaniu w internecie, setki obejrzanych zdjęć, dziesiątki przeczytanych relacji i opisów, zdobywanie map i folderów, wyszukiwanie informacji, znalezienie najodpowiedniejszego campingu, planowanie trasy... Aż wreszcie nadszedł ten wyczekiwany od dawna dzień, kiedy po długiej podróży postawiliśmy stopy na bornholmskiej ziemi. Czy wyspa spełni nasze oczekiwania? Czy uda nam się wszystko zwiedzić? Czy pogoda dopisze? Czy damy radę rozłożyć namiot? Pewni byliśmy tylko jednego - bez względu na wszystko to będą nasze najlepsze wakacje w życiu. Nie mogliśmy niestety zwiedzić Ronne, stolicy Bornholmu, gdyż po ścisku i duchocie jakie panowały przy wyjściu z promu (nie wspominając już o totalnym braku organizacji) mieliśmy tylko pół godziny by nieco odsapnąć przed pierwszym spotkaniem z tutejszymi autobusami. Linia nr 5 zawiozła nas do Nexo, na przeciwległy kraniec wyspy. Nasze wyobrażenie o panującym na ulicach porządku zostało od razu zdeptane - równie szybko jak niedopałek papierosa pozostawiony na chodniku przez kierowcę BAT-a. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że był to jedyny pet jaki dane nam było zobaczyć, a chociaż kosza na śmieci trzeba się było naszukać - nikt nie rzucał odpadków na ulicę. Od razu też mogliśmy spotkać się z ową duńską uczciwością, o której nie raz się jeszcze przekonaliśmy, kiedy kierowca sam doradził nam zakup biletu wieloprzejazdowego byśmy zaoszczędzili kilkanaście koron. W Polsce byłoby to chyba niemożliwe - niezorientowany obcokrajowiec to niestety raczej okazja by zedrzeć z frajera. Mile zaskoczeni dojechaliśmy więc do miejsca docelowego, pozostało tylko doczłapać się na camping - na szczęście położony niezbyt daleko. Pierwsze wrażenia to duńskie flagi powiewające dumnie w niemal co drugim ogrodzie, drogi bez dziur i urocze domki. Zadbane chatki, pomalowane w wesołe kolory cieszą oko nawet w tak pochmurny dzień. W dodatku przed większością z nich stoją ławeczki, donice z kwiatami, albo chociaż sympatyczne bibeloty ustawione w oknie czy ozdobne firanki. Nic tylko pstrykać zdjęcia na prawo i lewo - a każde jak do folderu. My jednak nie sięgnęliśmy po aparat bo przytłoczeni ciężarem naszych bagaży dotarliśmy w końcu na camping. Po zakupie specjalnego paszportu oraz załatwieniu formalności z sympatycznym (i niezwykle gadatliwym) właścicielem mogliśmy przystąpić do rozbijania namiotu. Nie było to wcale takie proste zadanie bo w tej materii byliśmy debiutantami. Posiłkując się jednak załączoną instrukcją oraz główkując nieco postawiliśmy w końcu nasze igloo, ale jego łopotanie na wietrze nieco nas nie zaniepokoiło. Postanowiliśmy poprosić o pomoc parę Czechów (Słowaków?), którzy rozbili się obok nas rozkładając swój namiot w dziesięć minut, następnie wyjęli malutki palniczek na którym ugotowali obiad, podczas gdy my zastanawialiśmy się gdzie popełniliśmy błąd budowlany. Sekret okazał się tkwić w prawidłowo naciągniętym tropiku, już po chwili mogliśmy więc wprowadzać się do naszego nowego domu. Z braku cierpliwości i przede wszystkim śledzi postanowiliśmy nie montować i tak nikomu nie potrzebnego przedsionka i puściliśmy mimo uszu radę naszych ekspertów by nazajutrz użyć w tym celu patyków. Jakie więc było nasze zdziwienie gdy nie dalej jak kwadrans później zostaliśmy obdarowani parą śledzi dosłownie wyrzeźbionych naprędce z drewna. Autentycznie zamurowało nas z podziwu dla tych prawdziwych podróżników. Jeszcze tylko ostatni rzut oka na końcowy efekt - miejsce było naprawdę idealne. Zaledwie kilka metrów od brzegu morza, osłonięci od wiatru przez rosnące obok krzaki, żeby tak jeszcze pogoda chciała się poprawić... Tymczasem jednak po 2,5 minutowym prysznicu na kartę, zmęczeni mogliśmy położyć się spać. Podobno pierwszy sen w nowym miejscu się spełnia...