Niestety żadne życzenia "dobrej nocy" nie zdołały zamienić twardego podłoża karimaty w mięciutki materac, nad ranem czuliśmy się więc jak księżniczka na ziarnku grochu. Ba, na całym grochowym posłaniu. Ale za to obudził nas skrzek mew, zapach dymu z pobliskiej wędzarni i przyjemne ciepło słońca, które nieśmiało zaczęło wyglądać zza chmur. Zjedliśmy więc resztę prowiantu jaki nam został jeszcze z podróży i ruszyliśmy w drogę. Pierwszy przystanek - wypożyczalnia rowerów - zajął nam dobrą godzinę bo właściciel okazał się człowiekiem z dużym dystansem do swojej pracy, wydawało nam się nawet że zdążył o nas w międzyczasie zapomnieć. Już na naszych nowych rumakach wyruszyliśmy mając w planach zwiedzanie Almindingen, zahaczając tylko na chwilę o Paradisbakkerne, o którym nie znaleźliśmy wcześniej wiele informacji. Wiedzieliśmy jedynie, że nazwa oznacza "rajskie wzgórza" i nie zamierzaliśmy dłużej się tam zatrzymywać. Droga do tego oddalonego zaledwie o 2 km od Nexo miejsca okazała się jednak zupełnie nas wyczerpać. Trasa prowadziła cały czas pod wiatr (potem okazało się, że każda droga na Bornholmie dziwnym trafem jest właśnie taka), w dodatku był to wiatr tak silny, że nawet jadąc z górki nieźle się trzeba było napocić. A przecież większość szosy była pod górę... Przeklinając więc sam pomysł jazdy na rowerze i licząc pieniądze wyrzucone w błoto kiedy lekkomyślnie wypożyczyliśmy bicykle na cztery długie dni, dotarliśmy na parking Paradisbakkerne. Tu z satysfakcją pozostawiliśmy nasze środki lokomocji i już na własnych nogach przystąpiliśmy do oględzin mapki. Zdecydowaliśmy się na najdłuższy żółty szlak co oznaczało, że na Almindingen nie wystarczy nam już tego dnia czasu. Za to wzgórza mogliśmy obejść ze spokojem, zwłaszcza, że wyszło piękne słońce, a wspaniałe widoki sprawiły, że zapomnieliśmy o zmęczeniu. Ciężko nam zrozumieć dlaczego we wszelkich relacjach tak mało miejsca poświęca się Paradisbakkerne. Jest tu wszystko - doliny wyglądające jak małe wąwozy, urokliwe jeziorka wśród skał porośnięte liliami, prawie górskie szlaki i krzaki jagód sięgające kolan - pełne owoców. Dodajmy, pysznych. Jest tu też Rokkesten, głaz narzutowy, który każdy może poruszyć. Waży sporo, ale jest położony na nierównym gruncie więc jego bujanie to obowiązkowy punkt programu każdego turysty. Drugi, bardziej znany Rokkesten znajduje się w Almindingen. Warto tu zaznaczyć, że Paradisbakkerne jest w całości terenem prywatnym, dozwolone jest więc poruszanie się wyłącznie wyznaczonymi szlakami. Na szczęście wstęp jest bezpłatny, dlatego można do woli sycić oczy malowniczymi widokami. Zadowoleni, w poczuciu dobrze wykorzystanego dnia i bogatsi o bąble na stopach wróciliśmy więc na parking gdzie nietknięte (mimo braku zabezpieczeń) czekały na nas rowery. To zresztą charakterystyczne dla Bornholmu: bez obaw można zostawić rower, nawet na kilka godzin - słowo "kradzież" występuje tu chyba tylko w słowniku. A po wyjściu z lasu kolejna niespodzianka - w postaci pięknego widoku na wręcz turkusowe morze, niesamowicie niebieskie niebo i złociste pole. W dodatku wiatr ucichł, a droga powrotna prowadziła z górki, nic więc dziwnego że nasze stosunki z rowerami uległy poprawie - jazda w takich warunkach była prawdziwą przyjemnością. Wracając weszliśmy jeszcze do Netto, opisywanego jako najtańszy z marketów na wyspie by zakupić kartki dla rodziny i znajomych, a także paletę Heinekena w promocji. Piwo niestety zostało wcześniej wyprzedane zadowoliliśmy się więc innym w równie atrakcyjnym przedziale cenowym. Mało brakowało zresztą, a zaopatrzylibyśmy się w ogromny zapas napoju o nazwie "Faxe" błędnie przez nas uznanym za wytwór browaru a będącym napojem gazowanym dla dzieci. Na szczęście jednak w porę zwróciliśmy uwagę na podejrzanie kolorowe logo i uniknęliśmy katastrofy. Na kampingu zjedliśmy obiadokolację a'la italiana czyli sos z tytki plus makaron ugotowany bez soli (zapomnieliśmy zabrać). Czekała też na nas niemiła niespodzianka - w międzyczasie zniknęła z lodówki włożona tam rano szynka, którą mieliśmy zamiar skonsumować do śniadania. Wyjaśnieniem okazała się być napisana po duńsku informacja, której nie chciało nam się rozszyfrowywać. Teraz za to zapłaciliśmy bo głosiła ona, że w każdą niedzielę opróżnia się lodówkę a jej zawartość ulega likwidacji. Cóż, zmartwienie zostawiliśmy sobie na rano tymczasem dokonując jakże ważnej czynności otwierania puszek ze złotym napojem i delektując się jego smakiem. Przy okazji wypisaliśmy także nasze kartki - chcieliśmy by doszły jeszcze przed naszym powrotem a znając tempo działania Poczty Polskiej musieliśmy wysłać je już następnego dnia. Wieczór zakończyliśmy więc w miłej atmosferze, planując jednocześnie kolejną wyprawę.