Kolejny poranek powitał nas bólem kości i zdrętwieniem trzymanych za długo w jednej pozycji kończyn. Skrzeczenie mew przypominające momentami wrzask zarzynanej niewiasty wyciągnął nas z łóżka (eufemizm) skuteczniej niż najlepszy budzik. Z braku szynki na śniadanie musiał nam wystarczyć gorący kubek - ryż z cynamonem i przysłowiowa kromka suchego chleba. Spakowaliśmy więc kilka skibek, wsiedliśmy na rowery i popedałowaliśmy do marketu po wędlinkę, po drodze wrzucając do skrzynki nasze kartki. Plan dnia to wizyta na plaży w Balce a później, o ile siły pozwolą, zwiedzanie winnicy położonej "na zachód od Pedersken". Była to lokalizacja dość enigmatyczna ale mieliśmy nadzieję że będzie to raczej bliski zachód a poza tym czytaliśmy nieco o specjalności tu produkowanej - musującym winie truskawkowym, które pod warunkiem przystępnej ceny chcieliśmy nabyć. Zamiar ten wziął w łeb, gdy w Kvickly znaleźliśmy inny tamtejszy wyrób kosztujący około 200 koron (jakieś 100 zł). Trochę za dużo jak na nasze możliwości, więc ostatecznie winnicę postanowiliśmy sobie odpuścić. Droga do Balki minęła szybko, przyjemnie i - jakżeby inaczej - pod wiatr. Na szczęście szybko dotarliśmy na piaszczystą, choć wąską plażę. Na miejscu w sympatycznej scenerii bielutkiego, drobnego piasku i błękitu morza uszykowaliśmy sobie kanapki z zakupioną polędwicą, która ku naszemu zdumieniu okazała się być wyprodukowana w Polsce. Kilka zdjęć, chwila relaksu na ławce i decyzja - pedałujemy dalej, do Dueodde by zobaczyć jedną z najpiękniejszych podobno plaż na świecie. Cykelvej - jak po duńsku nazywa się droga rowerowa -prowadziła przez małe miasteczka, pola i w większości z dala od szosy. W wielu miejscach przed domami ustawione były samoobsługowe stragany - kolejny przykład uczciwości tubylców. Gospodarze wystawiali na nim owoce, warzywa, kwiaty, czasami jakieś pamiątki (na przykład włóczkowe maskotki). Wystarczyło wrzucić należność do stojącej obok skrzyneczki i już można było zajadać się świeżymi malinami, truskawkami czy ekologiczną marchewką. Nie trzeba dodawać, że nikt tego nie pilnował - po prostu każdy płacił bez kombinowania. 10 kilometrów dalej wysiedliśmy zatem w Dueodde, najdalej na południe wysuniętym punkcie wyspy. Od razu rzuciło się w oczy, że to typowo turystyczne miasteczko. Stragany spod znaku 1001 dupereli, począwszy od plastikowych chodaków Made in China - bardzo popularnych na Bornholmie - a na smyczach "World Cup Germany 2006" skończywszy. Budki z hot-dogami, hamburgerami i lodami wśród których królowały Krolle-Bolle. Wielki parking dla rowerów gdzie postawiliśmy i nasze, i mnóstwo spacerujących turystów. Zupełnie jak polskie Ustronie Morskie czy inna mała miejscowość nadmorska. Wąską kładką udaliśmy się w kierunku plaży, i tu już nie mogliśmy mieć wątpliwości gdzie jesteśmy. Nigdzie dotąd nie było nam dane widzieć tak białego i drobnego piasku. Zresztą kiedyś był on wykorzystywany nawet przy budowie klepsydr. Oczywiście najwyraźniej Duńczycy nie palą papierosów, nie piją piwa w puszkach, nie jedzą lodów na patyku, ani w ogóle niczego zapakowanego w papierek. No bo jak inaczej wytłumaczyć, że tak tu czyściutko? Uroda plaży faktycznie nie podlega dyskusji, choć jest dość wąska i porośnięta gdzieniegdzie kępkami trawy. Za to można tu opalać się wprost na wydmach, a ponadto jest to jedyne miejsce na Bornholmie gdzie widzieliśmy fale - wszędzie indziej morze jest spokojne i gładkie jak jezioro. Przy czym dzięki temu, że wieje przyjemny wiaterek nie ma się wrażenia obracania na rożnie. Skorzystaliśmy więc z okazji by złapać nieco słoneczka i także rozłożyliśmy się na wydmie podziwiając widoki jakie mieliśmy przed oczami. Kiedy już uznaliśmy, że dosyć tego dobrego wróciliśmy na parking fundując sobie pyszne lody - w końcu na nie zasłużyliśmy. Powrót w większości zacienionym cykelvejem był naprawdę relaksem. Trzeba tu wspomnieć, że drogi rowerowe na Bornholmie są w lepszym stanie niż nasze krajowe szosy, w dodatku doskonale oznakowane i "wszędzieprowadzące". Dzięki temu turystyka rowerowa ma się tu doskonale, a i sami wyspiarze uwielbiają ten środek lokomocji. Wieczorem postanowiliśmy sprawdzić cóż to za smakowite zapachy wydobywają się z kominów wędzarni, umiejscowionej zresztą kilkanaście metrów od namiotu, i poszliśmy skosztować makreli oraz łososia - wszak tak jak w Polsce nad morzem królują smażalnie, tak na Bornholmie preferowane są raczej wędzone rybki. Zakup okazał się strzałem w dziesiątkę. Kolacja zjedzona na kamienistym brzegu morza i popita miejscowym piwem smakowała wyśmienicie. Zapadający wieczór i nadciągający razem z nim chłód przegoniły nas w końcu do namiotu. Kolejny dzień mogliśmy zaliczyć do udanych. Pogoda nam sprzyjała, a i my powoli przyzwyczajaliśmy się do spania na twardym podłożu.