Pobudkę mieliśmy wczesną (czy te mewy naprawdę muszą tak się drzeć?), bo czekał nas niezwykle bogaty program zwiedzania. O 9.00 wyruszyliśmy autobusem na północ do Tejn, skąd już pieszo skierowaliśmy się ku drugiemu wybrzeżu. Pogodę mieliśmy piękną, słoneczko przygrzewało, szybko więc bluzy wylądowały w plecakach a ramiona posmarowaliśmy kremem do opalania. W dobrych nastrojach dotarliśmy niebawem do pierwszego przystanku - Olsker. Tu właśnie znajduje się jeden z czterech kościółków-rotund, które są znakiem rozpoznawczym Bornholmu. W dawnych czasach oprócz funkcji sakralnych obiekty te pełniły także rolę obronną, stąd zapewne ich kształt a także charakterystyczne dla fortyfikacji małe okienka. Normalnie kościoły te są udostępnione dla zwiedzających, teraz jednak trafiliśmy na renowację, więc pozostało nam podziwiać go jedynie z zewnątrz. Białe mury na tle błękitnego nieba (naprawdę dużo bardziej niebieskiego niż w Polsce) pięknie wyglądały w pełnym słońcu. Co ciekawe, był stamtąd również widok na morze, mimo że do wybrzeża było ładnych kilka kilometrów. Całości dopełniały pola pełne złotego zboża. Aparat poszedł w ruch i tylko żałowaliśmy że nie mamy więcej czasu by spokojnie nacieszyć oczy tym widokiem. Niestety na wszystko mieliśmy zaledwie sześć godzin, by więc zdążyć na ostatni autobus do Nexo chcąc niechcąc ruszyliśmy w dalszą drogę. Dzięki temu, że mieliśmy naprawdę dobrą mapę oraz wzorowemu oznakowaniu dróg, bez problemu znaleźliśmy trasę do Jons Kapel - kolejnego miejsca, które chcieliśmy tego dnia zobaczyć. Jest to piękne wybrzeże klifowe, na którym znajduje się "kaplica Jona". Aby się tam dostać, trzeba najpierw pokonać ponad sto stopni, jednak naprawdę warto bo ponownie Bornholm zadziwia nas różnorodnością krajobrazu. Z jednej strony piaszczyste plaże, z drugiej - strome skaliste zbocza. Jako, że jest to obowiązkowy punkt każdej wycieczki, oprócz schodów musimy się też zmierzyć z tłumami turystów. Wielu wybrało się w zwykłych klapkach, kieckach, z torebkami, pieskami oraz o kulach, my więc objuczeni plecakami, w adidasach i dżinsach, z mapą w dłoni mogliśmy się poczuć jak profesjonalni wędrowcy. Oczywiście nie zabrakło także Polaków - głównie na objazdowych wycieczkach, ubranych w stroje rowerowe, i tylko ich widok powstrzymał nas od pęknięcia z dumy że tacy jesteśmy super. Czym prędzej zrobiliśmy więc serię zdjęć i ruszyliśmy na północ. Postanowiliśmy nie cofać się do głównej szosy, ani do drogi rowerowej, tylko pójść wąską ścieżką znalezioną na mapie; powinna nas zaprowadzić do Vang i dalej do Hammershus. Nawet nie wiedzieliśmy, że dzięki temu zobaczymy więcej niż zamierzaliśmy, trasa prowadziła bowiem wzdłuż morza, tuż przy skraju zbocza, w dodatku przez atrakcje nie ujęte w większości przewodników na przykład dolinę Blakinsdalen (na jej widok wymknęło nam się nieco niecenzuralne słowo, zupełnie jak w tym dowcipie gdzie Anglik wzdycha "wonderful" a Polak "o ja pie...lę"). Straciliśmy na nią co prawda dużo więcej czasu niż gdybyśmy cofali się do asfaltowej szosy, ale skąd mogliśmy wiedzieć, że czeka nas prawie górska wspinaczka po kamienistych szlakach. Minęliśmy więc jeszcze małe jeziorko, oraz niesamowity most z ażurowym podłożem, dzięki któremu można było spojrzeć dobrych 30 metrów w dół - potem dowiedzieliśmy się, ze cały obszar to teren dawnych kamieniołomów, stąd taki skalisty krajobraz. Już po minięciu tego trudnego etapu wędrówki, dotarliśmy do Vang, gdzie przywitał nas stary młyn wodny. Krótka chwila odpoczynku i ruszyliśmy dalej do wciąż odległego Hammershus. Nie da się ukryć, że byliśmy już zmęczeni, czasu było coraz mniej, a drogi jakby w ogóle nie ubywało. I nawet piękne widoki przestały nas cieszyć skoro i tak były wszędzie - przestaliśmy już zwracać na nie uwagę. Noga za nogą, bąbel za bąblem, szliśmy w kierunku zamku mijając po drodze skautów w mundurkach. W końcu - jest. Dotarliśmy do głównej drogi dojazdowej, gdzie wolnym sznurem posuwało się około dziesięciu samochodów. Przed nimi jechała grupka rowerzystów z prędkością hmmm... rowerową. Nikt ich jednak nie wyprzedzał, nie trąbił, nie niecierpliwił się. Ot, zupełnie inna kultura niż w Polsce. Zresztą w Danii rowerzyści zawsze są uprzywilejowani, a kierowcy ustępują im pierwszeństwa, nawet gdy nie wynika to z przepisów. Nic dziwnego, że to taki popularny środek lokomocji. My jednak byliśmy zdani na własne nogi, nieco raźniej podreptaliśmy więc w kierunku ruin, które wreszcie ukazały nam się zza zakrętu - i które wciąż były daleeeeeeko. W końcu jednak udało nam się dotrzeć w ich pobliże. Tu okazało się, że marsz zajął nam dużo więcej czasu niż zakładaliśmy - mieliśmy więc dwa wyjścia: albo zwiedzić zamek, albo dotrzeć autobusem do Sandvig i zobaczyć Hammer Odde. Wybraliśmy drugą opcję, a że do odjazdu było jeszcze kilka minut zdążyliśmy też sfotografować - chociaż z daleka - Hammershus. Podobno jest to największa atrakcja Bornholmu. Cóż, coś za coś, my wybraliśmy północny przylądek wraz z latarnią morską. Trzeba jednak przyznać, że zamek był pięknie położony wśród skał i wrzosowisk - będzie kolejny powód by tu wrócić, może gdy łąki będą kwitły... Są to największe ruiny zamku w Europie Północnej, jednak w porównaniu z tymi jakie oglądamy w naszym kraju - nie robią wrażenia swoją wielkością. Dwa przystanki dalej wysiedliśmy (o zgrozo, przednimi drzwiami!) w Sandvig, bardzo sympatycznym miasteczku zaznaczonym jako kolejny punkt do odwiedzenia "następnym razem". Teraz pomaszerowaliśmy w stronę wybrzeża mijając po drodze knajpki, pole namiotowe i port. Do latarni morskiej musieliśmy dojść jeszcze spory kawałek ale było warto. Dookoła rozciągał się skalisty brzeg, a po spokojnym morzu dostojnie sunęły żaglówki. Obowiązkowo zdjęcie przylądka, chwila odpoczynku, zjedzenie ostatniej kanapki i niestety - pora ruszać z powrotem. Po drodze minęliśmy pasące się owce i jedyną chyba na Bornholmie zaniedbaną toaletę. Wszystkie inne przybytki były w doskonałym stanie, czyściutkie i znajdowały się we wszystkich turystycznych punktach. A w zawodzie "babci klozetowej" pobierającej opłatę przy wejściu jest chyba 100% bezrobocie bo toalety są bezpłatne. Mieliśmy jeszcze nieco czasu do autobusu, zaszliśmy więc do małego marketu po chleb (trudno oczekiwać, żebyśmy w Nexo jeszcze szli taki kawał do Netto a głodować nie zamierzaliśmy). Przy okazji skusiliśmy się na ciastka - zrobione jak wszystkie na wyspie z ciasta francuskiego, obrzydliwie słodkie i taaaaaakie pyszne. Kiedy już cukier podniósł nam poziom hormonu endorfin, uszczęśliwieni wsiedliśmy do czerwonego autobusu by powrócić do naszego płóciennego domu. Po drodze minęliśmy Alligne, miasto praktycznie zrośnięte z Sandvig, gdzie właśnie odbywał się reklamowany jak Bornholm długi i szeroki "Festiwal jazzowy". I oto my, zza szyb BAT-a mogliśmy na własne oczy ujrzeć to wielkie wydarzenie kulturalne. Prawdziwy hicior tego lata. Najpierw ukazała nam się widownia. Cóż to była za publika... Na kilku rzędach składanych krzeseł, popijając piwko i zagryzając czymśtam, siedziała sobie garstka jegomości. Na scenie (szumne słowo) o wymiarach nie większych niż 5x2 i dla nas, nieobytych ze sztuką wyższą, będącej zwykłym podestem przygrywała sobie kapela. Niestety nie było nam dane dłużej podziwiać tego widoku bo w tym momencie kierowca wcisnął gaz do dechy i festiwal zniknął z pola widzenia. Ucieszyliśmy się natomiast na kilkuminutowy postój w Gudhjem. Miasto to, do którego najpierw planowaliśmy wypad rowerowy a później zrezygnowaliśmy z niego, zrobiło na nas duże wrażenie. Nie na darmo nazywane "Capri północy", pięknie położone, pełne stromych i krętych uliczek. Postanowiliśmy znaleźć chociaż chwilę żeby tu wpaść.Tymczasem jednak pomknęliśmy do Nexo i ostatkiem sił dotarliśmy na camping. Tu przyrządziliśmy szybką kolację złożoną z, jakżeby inaczej, makaronu, sosu serowego i zupy cebulowej z proszku. Jedząc obserwowaliśmy duńską rodzinę, która większość dnia spędzała w stołówce bawiąc się w pitraszenie różnego rodzaju smakołyków, od których nie raz nam, głodnym i zmęczonym, leciała ślinka. Wycieczka liczyła jedenaście osób, a na każde śniadanie i obiadokolację stół zapełniał się w systemie "dla każdego coś dobrego". Piwo, wino, mleko, kawa, herbata, jogurt pitny i kakao - do wyboru do koloru. Ziemniaki, makaron - co kto woli. Klopsiki z patelni, mięsko i kiełbaska z grilla. Kawałki melona, kawałki arbuza, smażone pieczarki, krojony ogórek, pomidory - dodatków ci u nas dostatek. Jednorazowe talerze i kubeczki, cały pojemnik garnków, rondelków i patelni. A my, no cóż, zadowoliliśmy się tym co mieliśmy na swoich talerzach "made in Tesco", aluminiowych za cztery złote sztuka. Obok nas usiadła inna rodzinka, również preferująca kuchnię szybką i nieskomplikowaną. Tyle że z dużo bardziej profesjonalnych naczyń. Jak się okazało, byli to poznaniacy, którzy Bornholm zwiedzali na rowerach - małżeństwo z synem. Kiedy dowiedzieliśmy się, że na bicyklach przyjechali już nad morze jakby mniej nas przestały boleć nogi. W dodatku okazało się, ze pierwszy prom z Kołobrzegu wypłynął dopiero w niedzielę, a morze nie uspokoiło się jeszcze dostatecznie i nastąpiło zbiorowe karmienie rybek. Miło było jednak porozmawiać w ojczystym języku, dzień więc mimo zmęczenia zakończyliśmy w dobrych humorach, i po obejrzeniu zdjęć dumni z siebie położyliśmy się spać.