Geoblog.pl    ontour    Podróże    Bornholm - 2007    Dzień 5
Zwiń mapę
2007
11
lip

Dzień 5

 
Dania
Dania, Gudhjem
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 406 km
 
Spało nam się całkiem dobrze i pierwszy raz nie obudziły nas skrzeczące mewy. A to dlatego, że ze snu wyrwało nas dla odmiany niesamowite zimno przyprawiające o szczękanie zębami. Była jakoś piąta nad ranem. Dodatkowa bluza i kaptur naciągnięty na głowę trochę ulżyły, ale nosy nadal mieliśmy zlodowaciałe. Przeklinając więc pomysł wyprawy pod namiot staraliśmy się jakoś dotrwać do godziny na tyle przyzwoitej, że można będzie wstać. W końcu wyjrzało słońce i nieco rozgrzało nasze wymarznięte kończyny. Zapowiadał się kolejny piękny dzień. Udobruchani wsiedliśmy zatem na rowery i wyruszyliśmy w stronę Svaneke. Kolejny raz droga rowerowa wręcz zachęcała do podróży, pedałowaliśmy z dala od szosy, przez malownicze pola. Trasa prowadziła przez Arsdale, gdzie znajduje się jeden z białych wiatraków. Jak się później okazało jest tu jedyny czynny młyn, można go także zwiedzać wewnątrz, nasze niedopatrzenie więc, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej. Zrobiliśmy jedynie zdjęcia z zewnątrz i ruszyliśmy dalej. W Svaneke mieliśmy trochę czasu, potem bowiem zaplanowaliśmy krótki wypad autobusem do Gudhjem by chociaż odrobinę je zwiedzić. Tymczasem zaś podziwialiśmy inne atrakcje. Na pierwszy ogień poszedł lokalny browar, gdzie kadzie wystawione są na widoku i każdy może na miejscu spróbować pysznego miejscowego piwa w wielu odmianach. Na szczęście już wcześniej wyczytaliśmy że sporo niższe ceny są w markecie 100 metrów dalej (ach, ta poznańska oszczędność) więc tam właśnie dokonaliśmy zakupu kilku butelek - od Classica przez Pilsnera do Sweet Mary. W tymże sklepie spotkaliśmy także inną ciekawostkę - opasłe tomisko pod tytułem "100 lat piłki nożnej na Bornholmie". Było to wydawnictwo o tyle zaskakujące, że wyspiarskie kluby raczej nawet nie pukają do ligi wyższej niż nasza A-klasa, mimo to wszystkie zostały w nim uwiecznione. Kolejny punkt programu - wytwórnia cukierków. Tu każdy na powrót stawał się małym dzieckiem, gdy mógł obserwować proces ręcznej produkcji słodyczy. Olbrzymi kolorowy wałek obracający się na staroświeckiej machinie był następnie obrabiany - cięty specjalnymi nożycami na większe lub mniejsze kawałki w zależności od potrzeb. Z tych kawałków powstawały wielkie lizaki-ślimaki, mniejsze prostokątne, oraz malutkie cukierki. Lizaki nabijano na patyki i patyczki, podczas gdy w powietrzu unosił się przyjemny słodkawy zapach, obiecujący prawdziwą ucztę dla wielbiciela słodyczy. Obok skrzypiały raz po raz zachęcająco drzwi do przyfabrycznego sklepiku. Tam dopiero znajdował się prawdziwy raj dla łasuchów. W pojemnikach, słojach i woreczkach wystawione były wszelkiego rodzaju cukierki i lizaki - małe, średnie, duże, jednobarwne i kolorowe. Nic dziwnego, że zwłaszcza najmłodsi bez opamiętania ładowali te smakołyki szufelką do torebek. Nie mogliśmy być gorsi i także nabyliśmy nieco karmelków w różnych smakach - większość okazała się być anyżkowa. Na rynku spotkaliśmy kolejnych Polaków. Musieliśmy z tymi plecakami wyglądać jak rasowi podróżnicy, gdyż z nadzieją zwrócili się do nas pytając o godne zwiedzenia miejsca. Hmmm.... Jednym tchem wymieniliśmy Joboland, Hammershus, Nexo, Gudhjem, Almindingen i Paradisbakkerne. Cóż, nie przewidzieliśmy że turyści ci należą do kategorii jednodniowych przybywających promem. Nie raz było nam jeszcze ich dane spotkań na Bornholmie. Płyną bez jakichkolwiek informacji o wyspie i myślą że w ciągu czterech godzin zdążą wszystko zwiedzić. W Nexo wsiadają w pierwszy autobus dokądkolwiek-byle-dalej i tam zastanawiają się co dalej. Bez najmarniejszej chociaż mapy, przewodnika czy folderu. Często też bez waluty i bez świadomości, że na Bornholmie nie ma kantorów. Pokierowaliśmy ich więc do rynkowych atrakcji i do wędzarni a sami udaliśmy się do Gudhjem. Tu mieliśmy zaledwie niecałą godzinę, ale wystarczyło to na spacer urokliwymi uliczkami - wąskimi, niesamowicie krętymi i wąskimi. Mimo to, i mimo, że środkiem poruszali się turyści, jeździły tędy autobusy. Nikt nie trąbił, nie denerwował się, kierowcy ze spokojem czekali aż piesi zejdą z drogi i powoli prowadzili potężne autokary w dół. My natomiast musieliśmy wracać do Svaneke, po drodze podziwiając jeszcze widok na maleńką wyspę Christianso, dokąd mamy nadzieję popłynąć "następnym razem". Na miejscu udaliśmy się do jednej z najsłynniejszych na Bornholmie wędzarni. A ponieważ wzmianka o niej była w każdym przewodniku, to i kolejka była całkiem spora. Byliśmy nawet bliscy zamiaru skosztowania śledzia "Sol over Svaneke", jednak na widok tego wyeksponowanego przysmaku zmieniliśmy zdanie. Rachityczna rybka z płetwami, łebkiem, i patrząca z wyrzutem na jedzącego nie była dobrym pomysłem. Jadalny wydawał się jedynie chleb z masełkiem i rzodkiewką - tradycyjny dodatek do tego dania, jednak było to trochę za mało na nasze domagające się przyzwoitego obiadu żołądki. Zdecydowaliśmy się więc na filet z makreli w czosnku (do wyboru także w pieprzu i papryce) plus frytki. Co tam frytki - potężna porcja wyłażących z talerza frytasów z keczupem. I solidne kawałki pysznej wędzonej rybki. Kosztowało nas to łącznie 97 koron, czyli jakieś 25 złotych za porcję. Popiliśmy całość gorącą herbatą i odsapnąwszy chwilę ruszyliśmy dalej. Na rynku nasze rowery stały od kilku godzin nietknięte popedałowaliśmy więc w stronę Luiselund (skupiska menhirów) i Jobolandu. Ledwie jednak znaleźliśmy się za miastem, nasze plany musiały ulec szybkiej zmianie, bo wprost na nas nadciągała wielka chmura, z której lał się deszcz. Nie zdążyliśmy ujechać daleko, w dodatku pod górę, gdy ktoś odkręcił podniebny kurek. Momentalnie przemokliśmy do suchej nitki a producenci naszych nieprzemakalnych kurtek poczerwienieli ze wstydu. Musieliśmy prowadzić rowery bo nie daliśmy radę jechać w takiej ulewie. W takim stanie dotarliśmy do przystanku autobusowego koło Jobolandu, gdzie już pod dachem tłoczyły się wycieczki i kolonie. W takiej sytuacji, mimo, że po około pół godzinie przestało lać i nawet odrobinę się przejaśniło postanowiliśmy wracać do Nexo. Poczekaliśmy zatem na autobus, bo przemarznięci i mokrzy nie chcieliśmy pedałować przez wiatr. Menhirów przestało nam być żal kiedy dowiedzieliśmy się, że kilka z nich osiąga zawrotną wysokość dwóch metrów. Otyły kierowca pomógł nam załadować nasze rumaki na bagażnik, przy czym zmęczył się tak bardzo, że skomplikowaną należność za przejazd 26 + 26 + 11 + 11 musiał obliczyć dodając liczby w słupku. Najważniejsze jednak że w cieple dojechaliśmy do Nexo. Tu musieliśmy udać się jeszcze do wypożyczalni rowerów by zwrócić nasze bicykle, oraz zrobić zakupy w Netto. W markecie klienci czekający przed nami w kolejce do kasy ulitowali się nad nami i zafundowali nam porządną foliową mocną siatkę. Ach ci Duńczycy. Na campingu przebraliśmy się w suche rzeczy, wzięliśmy gorący prysznic i zjedliśmy kolację. Za oknem zerwał się wiatr, zaczął znowu padać ulewny deszcze. Wiało tak mocno, że postanowiliśmy sprawdzić co z naszym namiotem - no i czekała nas niemiła niespodzianka bo śledzie od dowietrznej zostały już wyrwane z ziemi. W miarę możliwości przytwierdziliśmy je więc ponownie, umocowaliśmy przyniesionymi z brzegu kamieniami a po namyśle klamotami obłożyliśmy cały brzeg namiotu. Wystarczyła zaledwie chwila by druga i ostatnia para spodni, podobnie jak wszystko inne co mieliśmy na sobie, kompletnie przemokła. Sprawa wyglądała bardzo nieciekawie. Pałąk namiotu przy każdym podmuchu wiatru pochylał się niemal do ziemi, w każdej chwili grożąc katastrofą. Tymczasem gdy my walczyliśmy z żywiołem, obok w zaciszu drewnianego domku siedziała sobie rodzinka, popijając herbatę z dzbanka, grając w karty i kompletnie nie przejmując się szalejącą wichurą. Postanowiliśmy przygotować się na najgorsze. Linki były już na skraju wytrzymałości, gdyby się zerwały byłoby po namiocie, bo przecież nie przyszyli ich byśmy. W dodatku na nasze śpiwory zaczęły spadać pierwsze krople zwiastując, że oto nasz dach nad głową zaczyna przeciekać. Cóż mieliśmy zrobić. W ekspresowym tempie spakowaliśmy cały nasz przemoczony dobytek, łącznie z karimatami, i czuwaliśmy gotowi do natychmiastowej ewakuacji. Sytuacja jednak nie pogarszała się, w związku z czym postanowiliśmy wykorzystać ten czas na oglądanie zdjęć. Ech, jeszcze nie tak dawno pedałowaliśmy przez słoneczne Svaneke, a teraz możemy zostać pozbawieni miejsca do spania. Popijając piwko i pogryzając cukierkami odczekaliśmy w całkowitej ciemności (trzeba oszczędzać baterię w latarce) ponad godzinę. W końcu około 1.00 wiatr ucichł, a z nieba przestała lać się woda. Poszliśmy więc do toalety by tam rozwiesić do wyschnięcia najbardziej mokre rzeczy, rozwinęliśmy śpiwory i położyliśmy się spać.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
ontour
Justyna i Paweł
zwiedziła 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 72 wpisy72 6 komentarzy6 190 zdjęć190 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
15.09.2010 - 19.09.2010
 
 
23.02.2011 - 27.02.2011