Wrocilismy wlasnie z siodmych urodzin Seegera, bratanka naszego gospodarza. Jak moglismy sie przekonac, Amerykanie duzo bardziej na luzie niz my podchodza do organizacji takiej imprezy. Nie ma godzin spedzanych w kuchni ani galowych strojow. Po prostu wszyscy goscie (a bylo ich calkiem sporo) sadzani sa w living roomie, kazdy dostaje do reki papierowy talerzyk i kawalek urodzinowego tortu (obowiazkowo zdmuchiwanie swieczek w kolorowej czapeczce i gromko odspiewane Happy Birthday) i tyle. W kwestii napojow obowiazuje samoobsluga, kazdy wiec czestuje sie schlodzonym piwem (np o jakze ciekawej nazwie Kropkowana Krowa czy Gruby wiewior), winem, lub sokami. Bardzo popularny i calkiem smaczny jest tez bezalkoholowy napoj korzenny w kolorze Coca-Coli.
Dzisiejszy wieczor byl jednak poza urodzinami, takze bardzo wazna impreza, dniem najwazniejszej w Stanach gonitwy - Kentucky Derby. Gospodarze przygotowali wiec zaklady, kazdy wylosowal (co to za obstawianie gdy trzeba wybrac wylosowanego konia?) i po wplaceniu jednego dolara mozna bylo kibicowac koniom o pieknych imionach jak "Mine the bird", "Pionier Nilu" "Nowhere to Hide" czy "Chocolate Candy". Oczywiscie sam wyscig trwa dwie minuty a transmisja bita godzine, dzieki czemu ogladamy miliony reklam i wywiadow. Ale nareszcie ruszyli, i gonitwa okazala sie calkiem interesujaca. Zwyciezca przez wiekszosc czasu plasowal sie w samym ogonie, dopiero na ostatniej prostej ruszyl z kopyta, wyprzedzil wszystkich i zgarnal mi sprzed nosa glowna wygrana, gdyz tym samym moj kon zajal drugie miejsce. Ale wygrana 6 dolarow za jednego postawionego to i tak niezly wynik i zwrocil nam sie jeden z borsukowych T-shirtow :)
Dla zainteresowanych - http://www.youtube.com/watch?v=QXizgvzqiZQ
Jako dodatkowa atrakcja podany zostal drink, ktory pije takze publicznosc tej gonitwy, nie pamietamy nazwy, za to w smaku prawdziwy przysmak - whisky, woda sodowa, mieta i duzo lodu, polecamy.
Jako ze gwozdziem wieczoru najwyrazniej okazala sie gonitwa, po jej zakonczeniu solenizant wsrod ochow i achow mogl wreszcie rozpakowac swoje prezenty, ktore w odroznieniu od Polski nie byly "czym bardziej wypasione tym lepiej", tylko po prostu jakies drobiazgi typu gra czy klocki Lego - tych ostatnich uzbieralo sie w sumie chyba 5 zestawow.
Kolejnym probowanym i typowo amerykanskim przysmakiem byly brownies, czekoladowe ciasto zawierajace nieprzyzwoite ilosci masla i czekolady, dodatkowo okraszone roznymi dodatkami - moga byc z kawalkami orzechow, migdalow badz z owocami. Sa naprawde pyszne, jednak wsrod dzieci najwiekszym powodzeniem ciesza sie pieczone nad ogniskiem pianki Marshmellows - pod wplywem ciepla puchna, w srodku robia sie ciagnace i kleiste a wierzch przypieka sie na brazowo. Taka mordoklejke wklada sie miedzy dwa krakersy razem z kawalkiem czekolady i juz po pol godzinie wszystkie maluchy maja oklejone i nieziemsko brudne buzie i lapki. Dorosli tymczasem uprzejmie wypytywali nas o nasza prace, studia i plany zwiedzania a my opowiadalismy kazdemu osobno i za kazdym razem spotykalismy sie z podobnym entuzjazmem -od razu nasza praca wydala nam sie czyms tak fantastyczznym ze najchetniej od razu bysmy do niej wrocili ale juz po chwili rozplywali sie w zachwytach nad zamiarem zwiedzenia Grand Canionu wiec jednak jeszcze tu zostaniemy.